Dobra. Miałem skrobnąć coś na temat TH1RT3EN.
Zaznaczam, że pisałem to pod innym kątem niż typowa wypowiedź na forum, a sama recenzja nie była pisana pod to forum. Wrzucam ją zwyczajnie "przy okazji", że tak to nazwę
Pechowa trzynastka ?Zaznaczam, że recenzja ta jest subiektywna i związana wyłącznie z odczuciami jej autora.Jako oddany fan Megadeth, czekałem na nowe wydawnictwo grupy z dużą niecierpliwością.
Po bardzo dobrym Endgame, rodziły się we mnie spore nadzieje na to, że kolejna płyta będzie równie udana, jak nie lepsza.
Swoje oczekiwania ugruntowałem tym, że lider grupy, Dave Mustaine, wspominał, iż TH1RT3EN oddaje emocje i uczucia, o których gitarzysta nie miał pojęcia. Smaczku, dodawał jeszcze fakt, że w tytule krążka, można doszukać się kilku ważnych znaczeń. Dave urodził się przecież 13 września. Swoją przygodę z gitarą zaczął w wieku trzynastu lat, a przede wszystkim – TH1RT3EN to trzynasty album studyjny Megadeth.
Nie można także zapomnieć o powrocie do składu drugiej legendy kapeli – Davida Ellefsona, który rozstał się z zespołem w 2003 roku, w mało przyjaznej atmosferze.
Za produkcję, ale także za komponowanie, odpowiedzialny jest Johnny K, który współpracował z takimi wykonawcami jak Disturbed czy Machine Head. Trzeba przyznać, że facet spisał się na medal, bo pod względem brzmienia, to zdecydowanie najlepiej wyprodukowany album Megadeth.
Wspomniałem już jednak, że oczekiwałem udanego krążka. Zapowiadało się rzeczywiście bardzo dobrze. Pierwszą odsłoną był Sudden Death, nagrany na potrzeby kolejnej edycji Guitar Hero (później okazało się, że trafi na płytę). Naszpikowany do granic solówkami utwór, błyskawicznie mi się spodobał i rozbudził apetyty na więcej. Czuć było świeżość i pomysł, ale do czasu. Kilka tygodni później, okazało się, że na TH1RT3EN pojawią się utwory, które znane są fanom kapeli od dawna. Mowa tutaj o New World Order, który zamieszczony został w wersji demo m. in. na remasterze Youthanasia z 2004 roku, a skomponowano go już w 1991 roku. Następnym w kolejce był Black Swan, czyli odrzut z sesji United Abominations. Ostatni to Millennium Of The Blind, którego próbkę usłyszeć można na, wspomnianym już remasterze Youthanasia, a także w 1000 Times Goodbye z The World Needs A Hero, gdzie wykorzystano już główny riffu. To wszystko, spowodowało, że zacząłem się obawiać o efekt końcowy. W końcu znałem już, siłą rzeczy, cztery utwory, które znajdą się na krążku. Pomysł umieszczenia tych kawałków zaburzył znacząco moje wyobrażenia o premierowym materiale.
Nie było dla mnie istotne, że utwory te nie pojawiły się nigdy na oficjalnych albumach. Sam fakt, że je znałem był już mocno dołujący. Słucham tej kapeli od dwudziestu lat i tego się po nich nie spodziewałem. Dość już odgrzewanych kotletów i nie ma znaczenia w jakim sosie je przyrządzono!
Czarę goryczy, przelał dodatkowo fakt, że utwory te nie należą do moich ulubionych. Pozostała mi nadzieja w dziewięciu, nieznanych kompozycjach. Z tych dziewięciu, szybko zrobiło się jednak sześć, bowiem zespół udostępnił, wybrany na singiel Public Enemy No. 1. Na oficjalnej stronie pojawił się Never Dead, a w radiu Whose Life (Is It Anyways?).
Jeśli chodzi o ten pierwszy - jest to naprawdę chwytliwy numer z przebojowym refrenem, w sam raz nadający się na singiel. Nie jest to jednak nic odkrywczego, a co gorsza, Dave wykorzystał tutaj riff znany z Tears In A Vial. Mimo, że jest to kawałek przyjemny w odbiorze i może się podobać, to gorycz pozostaje.
Kiedy usłyszałem Never Dead, byłem już przekonany, że TH1RT3EN będzie dla mnie pechowa. Tym sposobem, na moją głowę został wylany kolejny kubeł zimnej wody. Po pewnym czasie jednak coś zaskoczyło i obecnie, to dla mnie jeden z lepszych momentów tego albumu. Złowrogi wstęp, stanowi doskonały nastrój dla pozostałej części utworu. Jedynie refren, który konstrukcją przypomina mi ten z How The Story Ends, średnio pasuje do całości. Sama końcówka Never Dead, rekompensuje nam to jednak.
Przy Whose Life (Is It Anyways?), częściowo odżyły moje nadzieje. Jest to dosyć punkowa kompozycja, wyjątkowo skoczna, stworzona do grania na żywo i zabawy z publicznością. Emanuje wręcz pozytywną energią. Pojawia się też kilka ciekawych solówek. Co prawda, nie mamy do czynienia z jakąś wyrafinowaną wirtuozerią, ale w umiejętny i zgrabny sposób dopełniają całości nagrania.
Nadszedł w końcu dzień, w którym świat mógł zapoznać się z zawartością TH1RT3EN w całości. Niezwłocznie zabrałem się do odsłuchu, katując krążek kilkunastokrotnie.
W otwierającym Sudden Death, dało się wyłapać niewielkie zmiany w stosunku do wersji z Guitar Hero. Mięsisty opener, zyskał jednak u mnie dodatkową notę, dzięki doskonałemu brzmieniu. Wcześniejsza dostępna wersja, była pod tym względem przeciętna. Dopiero w oficjalnej formie, w pełni poczułem moc tego numeru. O Public Enemy No. 1, miałem już okazję wspomnieć, podobnie jak w przypadku, kolejnego na płycie Whose Life (Is It Anyways?). Czas więc na pierwszą nowość w postaci We The People. Zaczęło się od konkretnego, mocnego i melodyjnego riffu. Przypuszczałem, że zostanie tak już do końca. Moje nadzieje szybko zostały rozwiane przez refren i pewien spokojniejszy fragment w dalszej części utworu. Spodobał mi się natomiast moment, gdzie grane jest solo. Skojarzył mi się nawet odrobinę z klimatem Sweating Bullets i Captive Honour. Dziwi nieco spokojne zakończenie, które nijak ma się do całości. Pomyślałem sobie, że nie jest dobrze, ale tragedii też jeszcze nie ma. Sądziłem, że Guns, Drugs, & Money podkręci trochę atmosferę. Nic takiego jednak się nie stało, choć początkowo mi się spodobał. Po kilkukrotnym przesłuchaniu, szybko wyleczyłem się z niego. To jeden z najnudniejszych utworów na płycie. Refren kompletnie nudny i bez pomysłu, przez co potęguje wrażenie, że kawałek ciągnie się w nieskończoność. Są jednak momenty, które przypadły mi do gustu. Ponownie mamy do czynienia z mocnym wstępem z obiecującym riffem, nie mówiąc już o fragmencie bezpośrednio przed refrenem. Później jednak zaczyna wyjątkowo wiać nudą. Utwór dobry, ale tylko przez pierwszą minutę.
Pozycję numer 6, ma na płycie przypisany, wspomniany już Never Dead. Następny jest New World Order, czyli pierwszy z „niepożądanej” u mnie trójki. Przyznam w tym miejscu szczerze, że przywykłem do jego obecności na tym albumie i o dziwo mnie nie razi. Wypada nawet lepiej niż pierwotna wersja. Wracam do niego ostatnio coraz częściej.
Pomyśleć, że dopiero przy ósmej kompozycji potraktowano mnie porządnym kopniakiem w postaci dawki muzyki z najwyższej półki... Fast Lane, bo o nim tutaj mowa, to zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na płycie. Mamy tutaj doskonałe riffy (mogą przypominać muzykę Motorhead), wyjątkowo zadziorny śpiew Dave' a, klimatyczne solówki, świetne tempo i zachodzące w nim zmiany oraz wyjątkowo chwytliwy refren. O to właśnie chodziło przez cały czas. Takiego grania oczekiwałem od Megadeth.
Długo w nastroju euforii zespół mnie jednak nie pozostawił. Moim uszom objawił się bowiem odrzut z United Abominations – Black Swan. Owszem, niby zmieniony, udziwniony, ale totalnie nie pasujący do reszty albumu, który w jakiś sposób tworzy zwartą całość.
Muszę przyznać, że grupa potrafi bawić się emocjami słuchacza. Po Black Swan, przyszła kolej na poprawę i powrót do... drugiej połowy lat 70-tych. Tak właśnie kojarzy mi się Wrecker. Swoją budową i klimatem, przypomina czasem Whole Lotta Rosie z repertuaru AC/DC. Wyjątkowo rock'n roll'owe nagranie. Warto przypomnieć, że Let There Be Rock, z którego pochodzi Whole Lotta Rosie, to jeden z ulubionych albumów Dave' a.
Pora na kolejny „przerywnik” w postaci Millennium Of The Blind, który stanowi przy okazji autoplagiat. O dziwo, spotkałem się z wieloma pozytywnymi głosami, dotyczącymi tej kompozycji.
Przyznam, że trochę męcząca jest ta wymienność nowych utworów ze starymi. Nie pozwala w pełni skupić się nad premierowym materiałem. Wzbudza dodatkowo mieszane uczucia, na temat ogółu.
Całe szczęście, że zespół oszczędził nam tego w końcowych rewelacyjnych jedenastu minutach.
Tak oceniam właśnie dwa ostatnie utwory. Pierwszy z nich to Deadly Nightshade ze wspaniałym riffem, który przywodzi na myśl dokonania Metallicy z czasów Load i ReLoad. Mustaine ponownie śpiewa z pazurem i wyjątkową zadziornością (refren), udowadniając, że ma jeszcze w sobie sporo pary. Co prawda, na żywo idzie mu już znacznie gorzej, ale w studiu wciąż daje z siebie wszystko.
Skoro jestem już przy wokalu, to zaryzykuję stwierdzeniem, że to jeden z najlepiej zaśpiewanych albumów Megadeth. Słychać, że głos Dave' a nieco się zestarzał, ale dzięki temu, jego charakterystyczna barwa nabiera wyjątkowości.
Wracam jednak do zawartości płyty i ostatniego, tytułowego utworu.
Miałem co do niego, wyłącznie dobre przeczucia. W zasadzie, każda tytułowa kompozycja Megadeth jest udana.
Nie inaczej było tym razem. TH1RT3EN jest w zasadzie balladą, ale balladą niesamowitą i jedyną w swoim rodzaju. W pewnym stopniu autobiografią. Pełną emocji, które Mustaine wyraża w wyjątkowo zaśpiewanych zwrotkach i refrenach, emanujących wręcz dramaturgią. Utwór ten, autentycznie wywołuje na ciele dreszcze. Niektórzy nazywają go współczesnym In My Darkest Hour. Osobiście, podchodzę do tego stwierdzenia z dystansem.
Uważniejsi słuchacze, dostrzegą na pewno podobieństwo w riffie do Hangar 18. Coś w tym rzeczywiście jest. W mojej ocenie, nie rzutuje to jednak na odbiór tej pięknej kompozycji, która natychmiast chwyciła mnie za serce. Wywołała u mnie syndrom „natychmiastowego uwielbienia”. Mam pewność, że wpisze się do mojej ścisłej czołówki ulubionych utworów Megadeth.
Da się zauważyć, że nie napisałem nic konkretnego o solówkach. Cóż, z czegoś to musi wynikać, tak? TH1RT3EN pod tym względem nie przoduje. Nie ma na tyle charakterystycznych i ciekawych zagrywek, żeby się o nich rozpisywać. Czasy, w których Megadeth dawało pod tym względem popisy, minęły. Da się jednak odnaleźć, na ostatnich albumach kilka gitarowych „ciekawostek”.
Warto jednak pochwalić Shawna Drovera za bardziej urozmaiconą grę na perkusji. Facet, udowodnił w końcu, że potrafi coś z siebie dać. To bardzo ważny czynnik, którego brakowało kapeli od wielu lat.
Nie taka pechowa ta Trzynastka, ale szczęścia też zbyt wiele słuchaczowi nie przynosi.
Ocena końcowa 6/10