ciąg dalszy...
E-Force „Evil Forces” (2003)
Pamiętacie albumy Voivod, na których nie zaśpiewał Snake? Tak, mam na myśli głównie „Negatron” i „Phobos” (plus składankowy „Kronik” i koncertówkę „Voivod Lives”) z Erickiem Forrestem na wokalu (i basie). Po opuszczeniu Voivod Eric utworzył (2001 rok) własny band, właśnie E-Force, z którym w 2003 roku nagrał debiutancki krążek „Evil Forces”. Forrest sam wypowiadał się o zawartości tego albumu, jako o „cyber old school thrash metalu”. Brudne, ciężkie brzmienie, odhumanizowana atmosfera, mrok, masywne kompozycje z pierwszej płyty nowej grupy przypominają dokonania Piggy’ego i spółki z drugiej połowy lat 90tych XX wieku. Ale to nie wszystko, bowiem mamy też naleciałości brudnego brzmienia i atmosfery „złego” metalu lat 80tych. Znajdziecie tu niezwykle masywne granie, kojarzące się z późnym Testamentem lub niektórymi dokonaniami Nevermore. Uderza bezpośredniość przekazu, frapuje bardzo ciężkie brzmienie, z wszechobecnym, tłustym basem i mocarnymi riffami. Opętańcze wokale świetnie wpasowano w ten mroczny album. Posłuchajcie takich kawałów jak „Satanic Rituals”, „Mayhem”, „Psychopath” czy „Global Warning”, w których dominuje riff, albo ciężkiego „Forest Of The Impaled” z klawiszowym tłem. Jest jeszcze powolny „Belief” (kłania się Black Sabbath). Poraża moc gitar, frapuje złowrogi klimat całości. Powstał nad wyraz ambitny longplay, wyraźnie dystansujący zarówno równolegle wydane dzieło Voivod (zatytułowane po prostu – „Voivod”, ponownie Snake na wokalu), jak i kolejny album tej zacnej kapeli („Katorz”), nagrany trzy lata później.
Nasty Savage „Psycho Psycho” (2004)
Kolejny wyborny powrót dawnej legendy thrash metalu z Tampy stał się faktem! Długo nie mogłem tak do końca przetrawić tej niebanalnej, niełatwej w odbiorze, choć wcale nie aż tak skomplikowanej, znakomicie zaaranżowanej, świetnej muzyki. Zaskoczyło mnie tak ciężkie, przy tym ...duszne, sporymi fragmentami iście doomowe brzmienie. Zaraziłem się tym klimatem po dość długiej przerwie, jaką sobie zrobiłem w słuchaniu tego wydawnictwa, które z początku wydawało mi się jedynie dobre. W przeciwieństwie do Death Angel i Exodusa produkcja tego materiału do nowoczesnych nie należy, nie znaczy że jest zła, o nie, dawno nie otrzymałem tak klasycznej płyty, stanowiącej szkolny przykład grania muzyki typowej dla dekady lat 80-tych. Świadczy o tym budowa poszczególnych kompozycji, ich brzmienie i klimat. Tak, czas dla muzyków Nasty Savage zatrzymał się w miejscu. Ta płyta wchodzi pomału, topornie nawet, ale wciąga swoim niesamowitym klimatem. Dwanaście równych, zwartych, thrashowych kawałków zamieszczonych na “Psycho Psycho” wbija w ziemię. Krążek powala zarówno od strony instrumentalnej, jak i wokalnej. Duże brawa należą się duetowi gitarzystów: Ben Meyer – David Austin, których niebanalna, pełna polotu i zaangażowania gra - czyli zwarte, miarowe podkłady, wyborne solówki - naprawdę frapuje i stanowi wzorzec dla młodych muzyków. Podobnie rzecz ma się w przypadku sekcji rytmicznej. Bas Richarda Batemana chwilami wyeksponowano (jak w “Hell Unleashed”, “Dementia 13”), z kolei perkusja Curtisa Beesona ociera się momentami o techno thrash (“Human Factor”). Do tego dochodzi brudny, zaangażowany, wściekły, zadziorny wokal Nasty Ronnie'go. Czasami podchodzi on w swoim śpiewie pod dawne popisy Toma Arayi ze Slayera. Przejmujący, z rzadka uzupełniony o wysokie rejestry (ala King Diamond) wokal znakomicie podkreśla atmosferę płyty. Słychać nawiązania do debiutu – w dobrych melodiach (choć o chwytliwości mowy nie ma) i świetnych rytmach, a także w może niewyszukanych, ale jakże genialnych riffach. Ciężkie, mocne wokale, klimat i brzmienie nie tak odległe “Indulgence” oraz śmiałe nawiązania w partiach solowych do “Penetration Point” powodują, że omawiany album nie nuży, a wręcz przeciwnie frapuje. Wspomniana mikstura najlepszych elementów składowych muzyki Nasty Savage zaowocowała bardzo udanym krążkiem. Pora kilka słów poświęcić zawartości albumu. Zaskoczeniem z pewnością dla wielu okazują się wolniejsze, nie waham się użyć określenia - doomowe, ale przy tym bardzo ciężkie fragmenty. Takie “ Hell Unleashed” czy “Terminus Maximus” w swoich wstępach przypominają “Clouds” grupy Tiamat (pierwszy z wymienionych kojarzy mi się ze “Sleeping Beauty”). Oczywiście później następują przyspieszenia i zagęszczenie brzmienia, gitary żwawo wymiatają. Do tego brudny, mroczny wokal... Przeważają dość szybkie, ale nie za szybkie kawałki, sporo się w nich dzieje, jest wiele zmian tempa, przejść. Przodują tu dynamiczny, ciężki, urozmaicony “Human Factor”, zróżnicowany pod względem tempa “Dementia 13” za znakomitymi wokalami i kapitalnym gitarowym wymiataniem. Nie gorzej prezentują się motoryczny, klimatyczny “Step Up to the Plate”, ze znakomitym perkusyjnym doładowaniem, galopadami czy następujący po nim “Return of the Savage”. Rozpędzający się “Betrayal System” ze świetnymi, zacinającymi gitarami i dość dziwnym wokalem przyozdobiono fantastyczną solówką. “Merciless Truths” oparty na znakomitym riffie i zaciekłym wokalu zamyka ten jakże porywający album. Możecie mi wierzyć, pozostałe nie wymienione tu kompozycje w niczym nie ustępują tym wyróżnionym.
Twelfth Gate „Threshold Of Revelation” (2006)
Trudna to płyta, niebanalna, ambitna, wymagająca skupienia, wsłuchania się. Zatrudnienie drugiego gitarzysty (Jima Stoppera) wzmocniło jeszcze bardziej siłę rażenia Twelfth Gate. „Threshold Of Revelation” zawiera rasowy power/thrash metal z mnogością przejść, wieloma zmianami tempa i rytmu, bardzo ciężkimi, zagęszczonymi partiami gitarowymi (thrashującymi w starym stylu), wzorową niekiedy wręcz gwałtowną pracą sekcji, potęgującą jeszcze wrażenie mocy, znakomitymi wokalami Scotta Huffmana. Wokalista potrafi wrzasnąć (“Come Alive”), ale też świetnie radzi sobie w spokojniejszych fragmentach. Muzycy zespołu już od debiutu depczą po piętach innej amerykańskiej formacji – Nevermore, wciąż zostając pod wyraźnym wpływem ich twórczości. Niejednokrotnie otrzymujemy istną ścianę dźwięków i nawałnicę riffów (szybki „Loyal”, mocny, pogmatwany „Critical Elements”), ale grupa dobrze odnajduje się w bardziej stonowanych fragmentach (nastrojowy wstęp „Together Divided”, nostalgiczne wstawki w„Delving Too Deep”, klimatyczny po części “Inner Core” z wplecionym w tle kobiecym śpiewem), dzięki którym album nie nuży. „Threshold Of Revelation” otrzymało nowoczesne, ale przy tym przesadnie nie za bardzo wypolerowane brzmienie. Brudu na tej płycie nie brakuje. W dodatku to mroczna, ciężka, masywna, agresywna, ale nie pozbawiona pewnej dawki melodii i progresu pozycja.
Cage „Darker Than Black”(2003)
Cage swoim trzecim krążkiem wygrało przetarg, albo też i mistrzostwo świata w klonowaniu „Painkillera”. Śmiało można stwierdzić, że tytuł płyty miast „Darker than Black” powinien brzmieć: „Painkiller II – trzynaście lat później”. I to jedyny niewielki zarzut, jaki można wytknąć muzykom Cage, którzy na swych albumach prezentują mocny heavy metal, osadzony w stylistyce lat 80., ale dodajmy – ujęty w nowocześniejsze ramy brzmieniowe. Płyta zawiera dawkę szybkiej, bardzo dobrze zagranej, agresywnej, przebogatej muzyki, ze znakomicie brzmiącymi, fantastycznymi partiami gitarowymi oraz niesamowitymi wokalami. Wspaniałe partie gitarowe, ostre, dynamiczne, chwilami wpadające w galopady (kłania się twórczość Iced Earth), czy też pędzące, speedowe przy tym melodyjne stanowią podstawę tego dzieła. Do tego dodać należy w większości znakomite riffy, genialne przyspieszenia (znów jak u Iced Earth), bardzo dobre i urozmaicone solówki, za które odpowiedzialni są: Dave Garcia i Anthony Wayne McGinnis. Elementem przykuwającym nie mniejszą od gitar uwagę są niesamowite wokale Seana Pecka, urozmaicone i w znacznej mierze zaskakujące, zadziorne, niesamowicie ekspresyjne... Peack śpiewa zarówno w niskich, jak i w wysokich rejestrach, krzyczy, a w trzech kawałkach zapuszcza się w blackowy skrzek. „Trójka” Cage to istna kopalnia killerów, że wymienię tu tylko kilka: „Kill the Devil”, „Chupacabra”, „White Magic”. Na tak bezkompromisowej płycie znalazło się też miejsce na przebojowy „Eyes of obsidian” czy rozbudowany „Wings of Destruction” ze wspaniałymi podkładem gitarowym i wszechstronnym wokalem.
Slayer „World Painted Blood” (2009)
Ufff, ależ zamieszali! Jestem ZA a nawet PRZECIW! „Za” bo jest naprawdę udana, fajna płyta. „Przeciw”... bo jednak jak już doceniłem i zasmakowałem w dźwiękach „Diabolus in Musica” oraz nieco mniej w „God Hates Us All”, to powrót do przeszłości na „Christ Illusion” i „World Painted Blood” musi budzić mieszane uczucia i odczucia. Kiedyś, czyli do 1988 roku, czyli do albumu „South of Heaven” Slayer kreował trendy, rządził i dzielił w ciężkiej muzyce, ustalał jej ramy, wprowadzał nowe rozwiązania. Od następnej płyty mamy albo mniej lub bardziej udane powtórki z rozrywki, albo próby zmian i dopasowania się do panujących trendów (pozostając wciąż rozpoznawalnym, agresywnie brzmiącym bandem). Oczywiście bardziej byłbym zadowolony z kontynuacji stylistyki z „Diabolus in Musica” oraz „God Hates Us All”, ale nie marudzę. Od strony czysto muzycznej to kolejny powrót do przeszłości, bardzo dobry i udany zarazem. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wytknął po raz kolejny Slayerowi, że serwuje nam odgrzanego kotleta (jakikolwiek udany by tenże nie był). Slayer to jednak Slayer – jak się utarło, fani (zdecydowana większość) będą/są zadowoleni, ci którzy lubią Slayera – polubią ten album, jest bowiem w nim wszystko to, co zespół w przeszłości robił: są szybkie kawałki, ciężkie numery oraz trochę bardziej nastrojowych dźwięków. Powstała niesamowicie równa (bez dwóch zdań najrówniejsza od 1990 roku) płyta, a czy najlepsza od 19tu lat? Tego nie powiem, nie potwierdzę... ale nie zaneguję, każdy ma prawo ją odbierać po swojemu. Ja po prostu jestem zadowolony z kolejnych, nowych numerów Zabójcy, z wokali Toma (fakt, słychać w paru miejscach, że chłop najlepsze lata dawno ma za sobą), z chwilami doniosłej perki Lombardo, wysuniętej do przodu (choć wolę ciężar i moc Bostapha, jednak klasę Deave’a dostrzegam i doceniam), jestem zadowolony z typowej gitarowej jazdy, z typowych slayerowych solówek i z tego, że większa część materiału wyszła jednak spod ręki Jeffa. Hanneman pokazuje wielką klasę. Chyba do końca życia będę złośliwie twierdził, że Hanneman bije na głowę Kinga. Przeważają krótkie, proste utwory, jak „Unit 731”, „Snuff”, z których uderza punkowa bezpośredniość i agresja. Motoryczny „Hate Worldwide”, „Public Display of Dismemberment” porażają mocą, „Psychopathy Red” – jakby żywcem wyjęty z „Reign in Blood”, miażdży, „Not of this God” intryguje, wszystkie z werwą i świeżością zagrane. Na płycie nie brak też tych bardziej urozmaiconych, niepokojących numerów, jak tytułowy czy „Beauty Through Order” (moim nieskromnym zdaniem jedyny numer na miarę dawnych klasyków), albo tajemniczy „Playing with Dolls” (udane nawiązanie do kompozycji „Seasons in the Abyss”). Pojawia się w nich to co najbardziej cenię i lubię w twórczości Slayera, czyli wolniejsze, masywne fragmenty i klimat (tak, jestem jednym z nielicznych nienormalnych sympatyków dokonań Zabójcy, którzy wyżej stawiają ciężar, moc i wolniejsze dźwięki nad napierdalankę). Generalnie jednak brak hitów, brak kawałków do których po latach będzie się wracać (jak do „Angel of Death, „Raining Blood”, „South of Heaven”, „Postmortem”). Nie znaczy, że na „World Painted Blood” znalazły się przeciętne numery, nie... praktycznie wszystkie są dobre lub nawet więcej niż dobre, ale magicznych, takich jak „Dead skin mask”, „Mandatory suicide” czy „Seasons...” brak, choć na poziomie „213” czy „Bloodline” już takowe znajdziemy, że wspomnę tu tytułowy, czy niespokojny, klimatyczny „Human Strain”, czy najjaśniejszym blaskiem świecący „Beauty Through Order” – wszystkie wymienione to naprawdę bardzo udane kawałki. Najbardziej zaskakuje jednak „Americon”, autorstwa Kerry’ego, taki nietypowy, z dużym zastrzykiem groove. Najważniejsze, że materiał panowie zaproponowali bardzo urozmaicony materiał, praktycznie każdy utwór żyje własnym życiem, brak tu wypełniaczy. Ta płyta ma w sobie jednak jakąś magiczną moc, a muzyka z niej aż płynie, to swoista podróż po całej dyskografii Slayera. Dla każdego coś miłego.
Distant Thunder “Welcome The End” (2004)
Miał to być trzeci album Destiny’s End, ale James Rivera rozwiązał tamten band, powołując w jego miejsce nowy... z nazwy jednoznacznie wskazujący na powiązania z Helstar! Rivera jednak tylko wskrzesił ducha Helstara, a nie w prostej linii samą legendę, rezygnując ze starej nazwy. Muzykę zaś ukrył pod nowym szyldem: Distant Thunder. Powstał koncept album, choć tak naprawdę tylko pierwsze siedem kawałków go tworzy. Aż pięć tytułów utworów z „Welcome The End” zostało zaczerpniętych z tekstu nagrania „The Watcher” z płyty „Transition” Destiny’s End. Czyż to nie wspaniała klamra spinająca wszystko to, co James do tej pory zrobił? Muzyka Distant Thunder nie jest tak bardzo intensywna i ciężka, jak dokonania Destiny’s End, a strukturą utworów, pracą gitar i sekcji, partiami wokalnymi wyraźnie różni się od tego co Rivera równolegle współtworzył w Seven Witches. Mocno osadzona w klimatach lat 80., podana w nowoczesnej oprawie i brzmieniu, dość prosta, przejrzysta, świetnie zaaranżowana, wybornie zagrana, przywodzi skojarzenia z Helstar. Zresztą te same się nasuwają, choćby w zbliżonej konstrukcji albumu, w składowych jej elementach: introdukcja, nagranie instrumentalne czy przynajmniej jeden choć po części balladowy kawałek. Jednak Rivera z kolegami nie do końca odtworzyli klimat dawnej legendy, pewnie nawet tego czynić nie zamierzali. Różnice pojawiły się w samej strukturze utworów, u Distant Thunder dość prostej... a u Helstara była ona złożona. To bez wątpienia album Rivery, jego wszechstronne partie porywają, a blackowe wstawki wokalne (“Fire in the Skies”) intrygują. Najmocniejsze punkty programu? „Souless Inventions”, „Hopeless Creator”, „Fire in the Skies”, „Beyond the Black Field of Stars”, “Lost in Time”.
Taunted „Zero” (2006)
Power/thrashowy Taunted z Bay Area powstał w 1992 roku na gruzach mało u nas w kraju znanej, funkcjonującej w latach 80. XX wieku grupy Annihilation. W ciągu czternastu lat istnienia muzycy dorobili się ledwie trzech demówek, by w końcu w 2006 roku zadebiutować koncept albumem „Zero”, opowieścią o nawiedzonym domu. Swój debiutancki - mroczny - album, przesycony atmosferą grozy, bliskiej dokonaniom niejakiego Kinga Diamonda, wydali muzycy własnym sumptem! Na „Zero” trafiło dwanaście zgrabnych, generalnie dość prostych, utrzymanych w przeważającej mierze w średnim tempie utworów, opartych na mocnych, rwących, thrashujących riffach, bezbłędnie pracującej sekcji (sporo ciekawych przejść). Dobrych melodii na tym krążku nie brakuje. Niewątpliwym atutem grupy jest zadziorny, ostry, niski, momentami wręcz jadowity, krzykliwy, bardzo ekspresyjny wokal Jacquesa Serano. Na osobną uwagę zasługują wyborne solówki Joey’a Genoni’ego w „Door Gate”, „Ride Alone”, „Stereo Furniture” czy „Leaving”. Swój niewątpliwy kunszt i talent pokazuje gitarzysta w instrumentalnym „Scent of Hell”. W muzyce Taunted wychwycić można dalekie echa późnego Sanctuary czy wczesnego oblicza Nevermore („Still Believe”, „Leaving” – klimat i sola), a w cięższych kawałkach Kalifornijczycy zbliżają się do dokonań Overkill („Dream Reality”, końcówka „Entity Zero”). Amerykanie z Taunted mają smykałkę do tworzenia dość krótkich, zgrabnych, porywających numerów.
Metallica „Death Magnetic” (2008)
Nie liczyłem na powrót „Czterech Jeźdźców” w glorii i chwale, nie po tak odpychającym, zwłaszcza brzmieniowo, kontrowersyjnym i denerwującym „St. Anger”. Metallica przygotowała w 2008 roku materiał będący swoistym pomostem łączącym cztery pierwsze – thrashowe – albumy z krążkiem „Metallica”. „Death Magnetic” śmiało mógłby (a może powinien?) ukazać się w 1990 roku. Krążek jako „całość” wcale nie sprawia wrażenia jakoby grupa odcinała kupony od przeszłości. Kawałki, jakie trafiły na „Death Magnetic” do krótkich nie należą, wszystkie zaś są bardzo dopracowane, dopieszczone... i co ważne nie przekombinowane i wszystkie bez mała trzymają dobry, wyrównany poziom. Znowu zespół sprężył się, zmobilizował na tyle, że nagrał album praktycznie pozbawiony wypełniaczy (a takowe pojawiły się przecież na „Load” i „Reload”). Powstała nad wyraz spójna, zwarta płyta, zawierająca znów sporo mocnych, ciężkich, ale chwytliwych zarazem a nawet chwilami błyskotliwych riffów, dobrych, pomysłowych, długich, szybkich solówek, niewymuszonych zmian tempa. Co najważniejsze – panowie przypomnieli sobie, że kiedyś... znaczy się jeszcze 20 lat temu grali thrash. „Death Magnetic” nie jest wprawdzie typowo thrashowym albumem, ale nawiązuje do chlubnej przeszłości i stylu, jaki Metallica współtworzyła. To taka uthrashowiona, brudna, niedbale, surowo brzmiąca (niektórym bardzo to przeszkadza), mocna metalowa muza ze szczyptą rocka lat 90tych. Parę grzeszków należy grupie wytknąć... właściwie jeden zasadniczy: cytowanie samej siebie, gdyż odwołań do własnej twórczości jest sporo (fragmenty „That Was Just Your Life”, „My Apocalypse”, „The Day That Never Comes”, „The End Of The Line”). Ale w muzyce Amerykanów (i jednego Duńczyka) nie ma przypadkowości... to celowe zagrywki, zresztą nawiązań do przeszłości jest znacznie więcej. Na „Death Magnetic” mamy istny koktajl wcześniejszych dokonań grupy, może jedynie z pominięciem poprzedniego krążka. Gdzieniegdzie pojawiają się też cudze patenty (ale zawsze one były, w mniejszym czy większym wymiarze), że wspomnę tylko niemal „ironowe” solo w „The Day That Never Comes” oraz „purpurowe” naleciałości w tymże, jak też krótki motyw z „Cyanide”. Zgrabny „Broken, Beat & Scarred” zalatuje mi lekko Zeppelinami... Mamy więc tu swoiste zaglądanie do lat 70-tych, podobnie jak to miało miejsce kilkanaście lat wcześniej na „Load” i „ReLoad”. Największe plusy, oczywiście poza samymi kompozycjami to z pewnością powrót do krzykliwych wokali Jamesa Hetfielda, a także solówki Kirka Hammetta, za którymi tak wielu fanów się stęskniło. Partie gitarowe stanowią o sile tego albumu, choć trzeba uczciwie przyznać, że sprawiają wrażenie trochę za mało drapieżnych. Największe wrażenie sprawia istna petarda w postaci niesamowicie ciężkiego i szybkiego „All Nightmare Long” (thrashowy killer, którego nie powstydziliby się muzycy Slayera). Wiarę w powrót starej-dobrej Metalliki przywraca już otwierający album, naprawdę thrashowy „That Was Just Your Life”. Nie gorzej wypada bardzo fajnie zaaranżowany „The End Of The Line” z miłym rozwinięciem i zgrabnym środkowym fragmentem. Na rewelacyjnym, zniewalającym, lekko orientalnym motywie oparty został mój cichy faworyt z całego albumu, czyli „Broken, Beat & Scarred”, mocny i przebojowy zarazem. Świetnie prezentuje się bardziej heavymetalowy „The Judas Kiss”. Cieszy mnie także fakt, że Metallica wróciła do komponowania długich, instrumentalnych, naprawdę pomysłowych kawałków. W masywnym, utrzymanym w średnim i wolnym tempie „Suicide & Redemption” dzieje się naprawdę sporo. Nie mogło w nim zabraknąć obowiązkowej balladowej wstawki w środku. Są jeszcze dwie ballady: „The Day That Never Comes” i „The Unforgiven III”, która swoje poprzedniczki przypomina chyba tylko tytułem i klimatem. Najmniej jak dotąd przekonały mnie dość zadziorny, żwawy „Cyanide” oraz zamykający album, szybki, mocny „My Apocalypse” z ciekawą linią basu Roberta Trujillo. Ale to i tak dobre numery, innych tu po prostu nie ma! Nastąpiła zmiana na stołku producenckim, Boba Rocka zastąpił Rick Rubin, który okazał się nie tyle stricte producentem, co doradcą, czy nawet niezłym psychologiem. Nastąpił udany powrót Metalliki do takiej formy muzycznej, która zadawala zdecydowaną większość i tak niemałego przecież grona fanów.
no i moja złota 10tka:)))) a raczej 11tka:))))
10. Cage „Hell Destroyer” (2007)
Bez dwóch zdań jest to jedna z najlepszych heavy/power metalowych płyt XXI wieku, zawierająca 75 minut muzyki, generalnie szybkiej, bardzo intensywnej. Zniewala niesamowita motoryka nagrań, polot i rozmach z jakim muzycy zrealizowali ten krążek. Kalifornijczycy po raz drugi nagrali płytę-hołd dla „Painkillera”, choć tym razem użyli znacznie bogatszych środków wyrazu, różnych smaczków, ozdobników. Powala mnogość motywów, przejść, pysznych solówek, ozdobników, zaś mocne i chwytliwe riffy budzą szacunek. Pędząca sekcja nie daje wytchnienia. Pod względem instrumentalnym i wokalnym dostaliśmy przebogaty materiał, przebijający przynajmniej dwukrotnie swym rozmachem „Darker than Black”, którego omawiana płyta stanowi stylistyczną kontynuację. Cage postawiło na zmasowany atak gitar i perkusji, a rewelacyjne, wszechstronne wokale Seana Pecka sprawiają, że materiał ten naprawdę porywa. To jego płyta! Wokalista użył tu różnorodnej palety barw („Abomination”), mamy więc i wściekłe okrzyki, spokojne śpiewane fragmenty, stylowe nakładki, zaś chóralne refreny przeplatają się z agresywnymi dwugłosami a nawet blackowym skrzekiem („Rise Of The Beast”). Od strony tekstowej otrzymaliśmy koncept, oparty na księdze Apokalipsy. Najlepsze utwory? Zbyt wiele ich, ale jak trzeba wskazać to... „Hell Destroyer”, „Christ Hammer”, “Legion Of Demons”, „Beyond The Apocalypse” oraz bonusowy, miarowy „King Diamond”.
9. Nevermore „The Year Of The Voyager” (2008)
Pierwsze oficjalne, koncertowe wydawnictwo moich ulubieńców z Seattle, zatytułowane: „The Year Of The Voyager” miało swą światową premierę 27 października 2008 roku. Za jednym zamachem wytwórnia Century Media wypuściła to cacko w dwóch formatach: DVD i CD. Podwójny album CD zawiera dwugodzinny koncert Nevermore, zarejestrowany 11 października 2006 roku w klubie „Zeche” w niemieckim mieście Bochum. Za stronę produkcyjną odpowiada jak zwykle Andy Sneap. Formacja wystąpiła w następującym składzie: Warrel Dane – wokal, Jeff Loomis – gitara, Jim Sheppard – bas, Van Williams – perkusja oraz gościnnie Chris Broderick (gitara). Na początek kilka ogólników, typowych dla albumów koncertowych. Powala świetna produkcja, ale co jest godne podkreślenia nie usuwano/kamuflowano paru niedociągnięć technicznych (sprzętowych), da się wychwycić tu i ówdzie jakieś sprzężenie. Dobrze słychać publikę, żywo reagującą na to, co dzieje się na scenie. Warrel znakomicie radzi sobie z tłumem, wprowadza w klimat poszczególnych numerów (choć nie wszystkie zapowiada). Myślę, że wyważono wszystkie aspekty dobrego koncertowego nagrania. I tak najważniejsze są same utwory. Pewnym zaskoczeniem jest dla mnie ich wybór. Muzycy zadbali, aby z każdego wydawnictwa znalazły się w koncertowej setliście przynajmniej po dwa numery, jedynie z EPki „In Memory” zagrano jeden, za to najlepszy! Dwie płyty potraktowano w szczególny sposób, serwując zgromadzonej publice aż po pięć ich reprezentantów. Mam tu na uwadze najbardziej przebojowy longplay zespołu, czyli „Dead Heart In A Dead World” oraz ostatnie studyjne dzieło Nevermore, „This Godless Endeavour”. Umieszczenie aż pięciu kompozycji z ostatniej, promowanej wciąż (wówczas) płyty jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe, zapodanie tyluż kawałków z „Dead Heart...” już mniej, ale szanuję wybór samych muzyków. Największą niespodzianką jest dla mnie zagranie tytułowych utworów z „The Politics Of Ecstasy” (rewelacyjne wykonanie, świetnie dziś się broni ten chory, zakręcony numer) oraz „Dead Heart In A Dead World”, bardzo rzadko (by nie napisać wprost: dawno) nie granych na żywo. Podobnie rzecz ma się z jednym z moich ulubionych nagrań – „Matricide”, bezbłędnie wykonanym zarówno od strony instrumentalnej, jak i wokalnej. Cieszy też sięgnięcie po kawałki z debiutu. Październikowego wieczora wybrzmiały zgrabnie połączone „What Tomorrow Knows” i „Garden Of Grey”. Pozwolę sobie w tym miejscu na małą refleksję. Bacznie wsłuchiwałem się w partie Warrela, zwłaszcza w kompozycjach z pierwszych płyt i chylę czoła przed panem Dane’m, który zaśpiewał czyściutko i swobodnie. Co więcej wokal przez cały czas trwania koncertu jest bardzo dobrze słyszalny, nie ginie za liniami gitar i basu. Od strony instrumentalnej też jest bez zarzutu. Pamiętam jak w jednym z wywiadów dla Pure Metal Jeff Loomis opowiadał, dlaczego na żywo rezygnuje z wykonania solówki wieńczącej mroczną balladę „Sentient 6”. Tym razem ją zagrał, choć w skróconej wersji. Panowie z Nevermore zadbali, aby ich występ był urozmaicony, stąd obok szybkich, czadowych „My Acid Words”, „Enemies Of Reality” (chyba lepiej wybrzmiał niż w wersji studyjnej), „Born” znalazło się miejsce dla złożonych, rozbudowanych „This Godless Endeavor” czy „The Learning”, klimatycznych, balladowych „Dreaming Neon Black” i „The Heart Collector” a także dla dynamicznego „The River Dragon Has Come”. Zabrakło jakiegoś coveru, a przypomnę, że grupa ma ich kilka w swym dorobku. Muzycy Nevermore potraktowali pierwsze w swej karierze wydawnictwo koncertowe bardzo poważnie, sprawiając nie lada gratkę swoim fanom. Słuchając „The Year Of The Voyager” naszła mnie jeszcze jedna refleksja: dlaczego tak późno Warrel, Jeff, Jim i Van zdecydowali się na ten krok!? Choć z drugiej strony – lepiej późno, niż wcale.
8. Believer „Gabriel” (2009)
Po szesnastu latach milczenia na scenę powróciła amerykańska, kultowa – do tego chrześcijańska – formacja Believer. Od razu trzeba dopowiedzieć – powróciła ze wszech miar udanym krążkiem. Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że oto nastąpiło „nieoczekiwane, acz wspaniałe zmartwychwstanie, powrót do świata metalu z niebytu”. I chyba tak należy rozumieć tytuł albumu – jako powrót do świata żywych... bo „Gabriel” to anioł tak zwiastowania, jak i zmartwychwstania. Z poprzedniego wcielenia Believera pozostali: Kurt Bachman - gitara, wokal oraz perkusista Joey Daub. Skład uzupełnił nowy zaciąg w osobach: Jeffa Kinga - klawisze i programowanie, Kevina Leamana – gitara, Eltona Nestlera – bas i programowanie. Przy nagrywaniu płyty formację wsparło całkiem spore grono gości. Najkrócej rzecz ujmując „Gabriel” stanowi naturalny rozwój i rozwinięcie „Dimensions”, choć wcale nie jest aż tak bardzo zbliżony do swego wielkiego poprzednika. Metalowe korzenie ujawniają się niemal na każdym kroku, bowiem krążek zawiera bardzo dużo ciężkich, mocnych dźwięków, sporo thrashowych riffów. Od razu trzeba jednak dopowiedzieć, że nie jest to thrashowa płyta!!! Ten materiał to coś więcej niż tylko thrash. Już „Dimensions” wyłamywała się z typowo thrashowych schematów. Podobnie rzecz ma się z „Gabrielem”. Brzmieniowo i owszem jest nawet oldschoolowo, ale już sama warstwa instrumentalna mocno odbiega od utartych, tradycyjnych standardów. Dużo tu nowoczesności, ale tej dobrze pojmowanej, dobrze kojarzącej się fanom metalu. To bardzo ciekawa, ambitna, piękna muzyczna podróż po najskrytszych zakamarkach duszy. Na zasadniczą część płyty składa się dziesięć, w przeważającej mierze dość długich utworów. Do tego doliczyć należy trzy żartobliwe (ukryte) bonusy, nie wymienione jednak w książeczce (króciutkie „Circus” i „Coordinates” oraz dłuższy „Freedom”). Ortodoksyjnym fanom thrashu niekoniecznie spodoba się ten album, gdyż jest on wielowarstwowy, zawiera poza dobrym riffowaniem także sporo dodatkowych elementów: sampli, klawiszowych teł, różnych efektów, udziwnień, odgłosów, zakrętów. To niezwykle zwarty, przemyślany, bardzo ciekawie ułożony materiał. Generalnie mamy do czynienia z niezwykle intensywnym przekazem, muzyka z „Gabriela” wręcz hipnotyzuje słuchacza. Te wszelakie klawiszowe podkłady, ozdobniki, smaczki odgrywają bardzo istotną rolę, nie mniejszą niż ciężkie gitary, dodają niepokojącej atmosfery i wprowadzają świetny nastrój. Ale to przede wszystkim metalowy album, zatem mięcha na nim nie brakuje... ale próżno szukać prostych, kopiących w zad numerów, choć kilka sytuuje się naprawdę blisko typowego thrashu. Najostrzejszym nagraniem bez wątpienia jest tu w pełni thrashowy, szybki, ostry „Focused Lethality”. Sporo thrashowania przynoszą także „The Need For Conflict” i masywniejszy „Stoned”. W kilku innych utworach oprócz mocnych gitar i ciężkiej perkusji pojawiają się i inne, bardziej niespokojne dźwięki („Medwton”, piękny „A Moment In Prime”, jeden z moich faworytów na tym krążku, czy nieco rozmyty, do tego nieźle zakręcony „Redshift”) W nich to słychać dalekie echa Coronera. „History Of Decline” aż kipi od niespokojnych dźwięków, to trudny, dość wolny kawałek. Sporo technicznego grania, ale i zakręcony refren, zawiera „Shut Out The Sun”, w którym gitara zwala z nóg niczym CKM. „The Brave” szokuje jeszcze bardziej, gdyż to bardzo wyluzowany, wręcz rockowy numer z gościnnym, wokalnym udziałem Howarda Jonesa (Killswitch Engage). Wszelkie ozdobniki, dodatki klawiszowe plus sample sprawiają, że płyta jeszcze bardziej wciąga, intryguje, nabiera zupełnie innego posmaku. Podobne odczucia towarzyszyły mi przy obcowaniu z „Out for Blood” Sadusa. I tak chyba należy ją sytuować, tuż obok dzieła DiGiorgio i spółki, gdyż tak samo jak w przypadku tamtej płyty, mamy do czynienia z kawałkiem naprawdę technicznego, sporymi fragmentami progresywnego metalu.
8. Death Angel „Killing Season” (2008)
Cztery długie lata przyszło nam czekać na następcę dobrze przyjętego „The Art Of Dying”. I od razu trzeba dodać: warto było czekać. Chłopaki z Death Angel słabych płyt nie nagrywali, także i tym razem nie zawiedli. Poprzedni krążek był urozmaicony, zawierał sporo hitów, ale też i parę słabszych numerów. „Killing Season” też jest zróżnicowany, ale przy tym zdecydowanie bardziej zwarty i spójny. Przeważają szybkie, miarowe, energiczne, nie za długie numery, jak rytmiczny „Lord of Hate”, ciężki „Sonic Beatdown” z niemalże groove’owym riffem, a także w połowie skoczny a w połowie hiperszybki „Buried Alive” czy też niezwykle przebojowy „Soulless”. Nie zabrakło też bardziej złożonej, utrzymanej w średnim tempie kompozycji („Resurrection Machine”). Tym razem formacja odpuściła sobie nagrywanie ballad, ale nastrojowe fragmenty, głównie wstępy, stanowiące miłe urozmaicenie, też tu się znalazły. Muzycy z San Francisco zachowując swój oryginalny styl nagrali świeży, całkiem na czasie album, w którym znalazło się miejsce tak dla ostrych, mocnych riffów, jak i na sporą dawkę melodii. Wszystko na tej płycie pasuje i chodzi jak w szwajcarskim zegarku: fajne rytmy, ciekawe przejścia, intrygujące tła, harmonie gitarowe i pyszne sola, zadziorne wokale, chórki. Kalifornijczycy wciąż mają patent na swobodne, pełne polotu granie lżejszego gatunkowo thrashu, zaś pomysłów na nieszablonowe, frapujące numery też im nie brakuje. Wciąż w bardzo dobrej formie wokalnej znajduje się Mark Osegueda. Kto wie, czy nie najlepsze w życiu solówki nagrał Rob Cavestany. Powstał najbardziej mroczny, naprawdę ciężki krążek, który powinien zadowolić nie tylko gorliwych fanów zespołu. Mam mały dylemat z ocenieniem tej płyty, trudno mi powiedzieć czy jest ona lepsza od „The Art Of Dying”, która bardzo mi się podobała. Oceńcie więc sami. Jedno wiem na pewno... nowa płyta jest po prostu INNA, nie mniej wciągająca.
7. Agent Steel „Alienigma” (2007)
Ależ niespodzianka chciałoby się zakrzyknąć! Mało kto pewnie spodziewał się tak thrashowego uderzenia po Juanie Garcii i spółce, choć panowie mają w swym dotychczasowym skromnym dorobku jeden całkiem mocny krążek, power/thrashowy „Omega Conspiracy”. Co więcej, część muzyków współtworzących obecny skład Agent Steel zjadła zęby w thrashowym Evildead czy też w późniejszym wcieleniu tegoż, czyli Terror. Tym niemniej wydawać by się mogło, że wraz z pojawieniem się na rynku płyty „Order Of The Illuminati” Kalifornijczycy na dobre powrócili do grania muzyki, dzięki której zdobyli sobie uznanie i rozgłos w latach 80. XX wieku – czyli do power metalu. Jednak zwrot ku trochę lżejszym dźwiękom, lżejszym w stosunku do wspomnianego powrotnego „Omega Conspiracy”, nie okazał się trwały. Agent Steel AD 2007 to znów power/thrashowy band, a nawet zaryzykuję stwierdzenie THRASHOWY. Tak, gdyż nowy album „Alienigma” jeszcze bardziej ukierunkowano na thrash, niż najmocniejszy w dotychczasowym dorobku grupy „Omega Conspiracy”. Dostaliśmy najcięższy, najbardziej złożony, nie tak łatwy i prosty w odbiorze, do tego znakomicie brzmiący materiał. Za stronę produkcyjną tym razem nie odpowiadali sami muzycy, jak to miało miejsce na „Order Of The Illuminati”, a Bill Metoyer, który nadał poszczególnym kawałkom naprawdę doskonałe, selektywne, przy tym ciężkie i na wskroś nowoczesne brzmienie. Szlif tej płyty poraża, „Alienigma” pod tym względem spokojnie wytrzymuje konkurencję z największymi dziełami, za którymi stoi Andy Sneap, a mam tu na myśli choćby „Tempo Of The Damned” Exodus czy dwa ostatnie wyziewy Nevermore. Zresztą chwilami omawiany krążek przypomina dwa ostatnie pozycje z dyskografii Dane’a i spółki. I to nie tylko od strony brzmienia, a także – miejscami – gdy idzie o pracę gitar (słychać to w „Fashioned From Dust”, „Liberty Lying Bleeding” czy „Tiamats Fall”). Dominują szybkie tempa i mocne riffy, choć kapela dba też o inne detale, potrafi zwolnić, wprowadzić czy to progresywne solo czy akustyczną wstawkę, albo nagle zmienić rytm. Duet Garcia – Versailles niszczy! Tak intensywnych gitar i naprawdę bardzo urozmaiconych solówek Agent Steel jeszcze nie miał. Sekcja zaś daje niemiłosiernego kopa. Słowa są tu niczym, tego trzeba posłuchać! Znakiem firmowym Agent Steel wciąż pozostają wysmakowane, dość melodyjne sola oraz bardzo dobre i już nie tak chwytliwe jak na poprzednich wydawnictwach grupy z LA wokale. Bruce Hall znów odwalił kawał dobrej roboty, najwyraźniej facet już całkowicie nabrał pewności siebie, nie ogląda się na swego wielkiego poprzednika i zaskakuje coraz większą paletą barw. Jego śpiew na „Alienigma” mógłbym określić jako wypadkową trzech głosów znakomitych wokalistów: Tate’a, Dickinsona i Fisha (tak, tego byłego frontmana Marillion). To jeśli chodzi o wiodące, przeważające na płycie, normalne wokale, znaczy się śpiew w średnich rejestrach. Ale Hall w dwóch numerach zaskakuje naprawdę agresywnymi partiami, czy to blackowym skrzekiem w „Wash the Planet Clean” czy też brudnym, wściekłym krzykiem/wrzaskiem („Lamb to the Slaughter”). Płyta jest równa, ale mam na niej swoich cichych faworytów. Są to dwa pierwsze numery i „Lamb to the Slaughter”. Otwierający album „Fashioned From Dust” znakomicie się rozwija i rozwala w samej końcówce, zaś następujący po nim „Wash the Planet Clean” frapuje bajecznymi ozdobnikami gitarowymi i blackowymi popisami wokalnymi Halla. Za to taki „Lamb to the Slaughter” to prawdziwy thrashowy killer. Tak wściekłego, morderczego numeru nie powstydziliby się Exodus czy nawet Slayer. To zdecydowanie najmocniejszy kawałek w historii Agent Steel! Palce lizać! Niewiele ustępują im sunący, miarowy „Hybridized” oraz utrzymany w średnim tempie, z balladową wstawką „Wormwood”. Pozostałe utwory wydają się nieco nevermorowe, a taki „WPD” nawet overkillowy. Wymagają one większej uwagi i wsłuchania się.
6. Catch 22 „Awaken” (2003)
Oto godni następcy wczesnych Iced Earth i Metal Church! Dla lidera Catch 22, wokalisty i gitarzysty T.J. Berry’ego czas zatrzymał się w miejscu gdzieś w 1987/8 roku i choć „Awaken” to krążek z 2003 roku, jednak zawiera muzykę utrzymaną w stylistyce drugiej połowy lat 80. XX wieku. Można tu doszukać się nieco testamentowych śladów, tak w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej, ale w porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami grupy, jest ich wyraźnie mniej. Formacja prezentuje dziki, brudny, chwilami brutalny, nieokiełznany, tajemniczy, wściekły, chemicznie czysty power/thrash czy też power metal. Siła riffów i mroczny klimat kompozycji (kłania się Black Sabbath) obok mocnego, drapieżnego, ostrego, ale przy tym także bardzo stylowego, w przeważającej mierze niskiego wokalu, stanowią wyznacznik stylu Catch 22. Śpiew T.J. Berry’ego kojarzy się z barwą głosu Chucka Billy’ego, choć w kilku momentach wokalista Catch 22 potrafi wydrzeć się niemal jak Warrel Dane, a nawet jak Rob Halford. Za partiami wokalnymi idą niesamowicie ciężkie, mocarne riffy. Praca gitarzystów budzi respekt, wiele dobrego należy też napisać o galopującej sekcji rytmicznej, której zasługą jest mnogość motywów, przejść. W muzyce grupy gdzieniegdzie słychać lekkie wpływy Iron Maiden, czy Iced Earth. Płyta utrzymana jest w średnim tempie, nie znajdziemy tu zbyt wielu szybkich kawałków. Najmocniejszymi punktami tego równego, ciekawego krążka okazują się niezbyt szybki “Betrayal of the Masses”, a także utrzymany w oldschoolowym klimacie “Form” oraz rozbudowany, urozmaicony “Into the Black”, istny walec, z nisko strojonymi gitarami, wyeksponowanym basem, wściekłym wokalem. Ostatnie trzy utwory tworzą trylogię “Where Darkness is Divine”, stanowiącą prawdziwą ozdobę i świetne uwieńczenie płyty.
5. Nevermore „Enemies Of Reality” (2003)
Przy niewielkim budżecie w 2003 roku Nevermore nagrywa swój zdecydowanie najbardziej brutalny album, w którym prym wiodą agresywne, thrashowe partie gitarowe Loomisa. Jeff odpowiada za konstrukcję utworów, wszystkie partie gitarowe, w tym znakomite riffy, urozmaicone sola i wszelkie ozdobniki. Album powala nowoczesnym, wgniatającym w ziemię, bardzo ciężkim w odbiorze brzmieniem, niesamowicie zbasowanym, przytłumionym, ale nie przytłaczającym. Nisko strojone gitary i „zamotany”, dudniący bas odrzucają. Tak gęstej perkusji Nevermore wcześniej nie miało. „Enemies of Reality” łączy połamane, chwilami nawet thrash/deathowe patenty, z garścią nowocześniejszych dźwięków, całość spajając niepowtarzalnym wokalem Warrela Dane’a. Dane śpiewa mocno, agresywnie, ale nie stroni od bardziej melodyjnych fraz, pojawiają się też dwugłosy. Siła albumu tkwi w ciężkich numerach, jak szybkie „Ambivalent” czy „Create The Infinite”, porwany, zakręcony, trudny w odbiorze „I, Voyager” a także chwytliwy, złożony „Never Purify”. Prawdziwą perłą jest smakowity „Seed Awakening”. Nieco słabiej wypadają dwie ballady. Świetna okładka i niebanalne, przemyślane i głębokie teksty (negacja otaczającej rzeczywistości) dopełniają reszty. Nevermore znakomicie dostosowało tradycyjne standardy do wymogów XXI wieku. Dwa lata później pojawiła się zremasterowana wersja tej płyty. Poprawiono brzmienie, lepiej słychać wokale (nieco wzbogacone), wyraźniej prezentują się gitary, można wychwycić masę szczegółów. Brakuje jednak brudu, ot za bardzo tę wersję płyty wypolerowano.
4. Tyrant’s Reign „Tyrant’s Reign” (2004)
Wprawdzie to tylko kompilacja, do tego odkurzonych z lat 80-tych nagrań, ale materiał sprawia wrażenie jakby tworzył jedną, nierozerwalną, spójną, znakomicie brzmiącą całość. Poszczególne utwory pochodzą z lat 1988-89, w tamtym czasie zostały zarejestrowane, a w 2004 roku ponownie zremasterowane i wydane. Grupa zaistniała w Chicago w połowie lat 80-tych XX wieku. Wówczas jedynym jej osiągnięciem był wydany w 1987 roku minialbum “Year Of The Tyrants”. Trzy lata później zespół przestał istnieć, by w 2003 roku w obliczu odradzającej się starej - „oldschoolowej” metalowej muzyki powrócić. I ten powrót został zaakcentowany właśnie kompilacją „Tyrant’s Reign”. Nie przepadam za składankami, ale ta jest nietypowa, inna. Nie jest to żaden zbiór „The best of”, a wydany po latach materiał, jaki kapela przygotowała z myślą o swoim drugim wydawnictwie. Zestaw utworów został jedynie wzbogacony o dwa nagrania (trafiły w nowszych wersjach) z debiutanckiego mini albumu i dwa numery koncertowe. Co mnie tak urzekło w obcowaniu z tym dziełem? Wyobraźcie sobie, że znalazł się zespół, który postanowił czerpać, kontynuować i rozwijać to, co Metallica zapoczątkowała na „Kill’em All” i momentami na „Ride the Lightning”. Powtórzę: rozwijać, a nie powielać czy bezładnie kopiować dobre wzorce. Chłopaki z Chicago mieli odwagę i chęć pójść dalej. Piątka z Tyrant’s Reign skorzystała z paru metallikowych patentów, dodała doń sporo własnych pomysłów, a także włożyła w swoje utwory wiele serca, zapału, energii i przede wszystkim wyobraźni. W efekcie powstał bardzo starannie i bogato zaaranżowany, przemyślany i wykonany z niesamowitą precyzją, pasją, rozmysłem, swobodą, rozmachem i polotem materiał. Odniesień do twórczości Metalliki nie brakuje, pojawiają się też czasem luźne skojarzenia z dokonaniami Megadeth czy Death Angel, a nawet Realm i Attacker (z dwójki) ba, chwilami nad całością unosi się duch wczesnego Mercyful Fate, ale muzycy Tyrant’s Reign wypracowali własny styl. Złożyły się na niego: znaczne zagęszczenie generalnie mocnych, ostrych partii gitarowych, ich wielość i różnorodność, rewelacyjna praca sekcji – wyeksponowane miejscami partie basu, wybijająca nieszablonowo rytm perkusja i bardzo charakterystyczne wokale. Od razu zauważyć można uporządkowaną strukturę rozbudowanych kompozycji, mnogość zmieniających się motywów, przejść, kapitalnych zmian tempa i rytmu. A wszystko to zamknięte zostało w dość sztywnych ramach speedowo-thrashowej stylistyki! Bez wyjątku wszystkie numery jakie trafiły na ten krążek mogą się podobać, zaś pierwsze pięć: „Thrashing Metal Maniacs”, „Star Chaber”, „S.O.S.”, „Kill or be Killed”, „The Amulet” to prawdziwe perełki. Z kolei w drugiej części wydawnictwa grupa zamieściła dwa swoje wcześniejsze przeboje: „Tyrant’s Reign” i „Jack The Ripper” (w nowszych wersjach), zawierające sporą dawkę heavy – a mniej thrashu. Po album ten powinni sięgnąć zwłaszcza Ci, którzy rozkochują się w nieustannej gitarowej jeździe bez trzymanki, w piłujących, a czasem też galopujących gitarach, w świdrujących, wściekłych ale także czasem melodyjnych solach (a jest ich w sumie na płycie bardzo dużo), w pięknych ozdobnikach wplatanych z umiarem… Zadziorne riffy, świetne perkusyjne przejścia, łamanie rytmu… zwolnienia, nawałnice dźwięków, ale też i spora dawka melodii znamionują dużą klasę bez mała wszystkich instrumentalistów. Do tego dochodzą ostre, zadziorne, krzykliwe, niesamowicie ekspresyjne do tego melodyjne, mocno podchodzące pod poczynania Hetfielda na „Ride the Lightning” wokale Randy’ego Barrona. Ale Randy dysponuje znacznie lepszym głosem, bardziej wszechstronnym, nie stroni od wysokich rejestrów (parokrotnie zbliżając się do śpiewu Kinga Diamonda). Ze swoich niewątpliwych walorów umie zrobić użytek i to słychać na płycie.
3. Exodus „Tempo Of The Damned” (2004)
Drugiego lutego 2004 roku thrash metal narodził się na nowo! Tego dnia miała premiera płyty Exodus, pierwszej po dwunastu latach. „Tempo Of The Damned” oferuje dużo klasycznego ale i nowocześnie, znakomicie brzmiącego thrashu. Głównym atutem albumu jest jego duża różnorodność. Oczywiście dominuje ostra, szybka, bezkompromisowa jazda (“Scar Spangled Banner”, “War Is My Shepherd”, “Forward March”, kompozycja tytułowa, czy odkurzony “Impler”), ale muzycy zaskoczyli kilkoma odmiennymi w charakterze utworami: kołyszącymi, bujanymi “Culling the Herd” (bardzo bluesowy) i “Throwing Down” oraz wgniatającym w ziemię fantastycznym thrashowym walcem w postaci „Blacklist”. Godne podkreślenia są niesamowite, jadowite wręcz wokale Steve’a “Zetro” Souzy. Dorzućmy szybkie, gęste, intensywne, ale też chwytliwe riffy, zmienne tempa, agresywne, urozmaicone partie gitarowe duetu Holt/Hunolt (morze świetnych solówek) wsparte pomysłową pracą sekcji, zwłaszcza perkusji Huntinga i mamy dzieło skończone. Kolejny plus otrzymuje grupa za zgrabne, rewelacyjne powiązanie melodyki z agresją. Duża w tym zasługa producenta Andy’ego Sneapa. Exodus pokazał jak grać thrash w XXI wieku.
2. Helstar „The King of Hell” (2008)
Helstar wrócił na całego, w pełnej krasie i z pełną „pompą”. „The King of Hell” masakruje słuchacza od pierwszych do ostatnich dźwięków, muzycznie miażdży wszystko wokół! To zdecydowanie najcięższy materiał Amerykanów z całego ich dorobku, na wskroś nowocześnie zrealizowany, choć wciąż brzmiący klasycznie, przy tym naprawdę potężnie. To już nie power metal rodem z lat 80tych XX wieku, a współcześnie brzmiący power/thrash. Helstar nie zjada własnego ogona, nie serwuje „odgrzanego kotleta”, nie wraca też na siłę, jak to próbują inni, do swych korzeni... a podąża raz obraną ścieżką, bez oglądania się do tyłu. „The King of Hell” nie kipi od gęstych, intensywnych partii gitarowych jak to miało miejsce na „Nosferatu”, pod tym względem prezentuje się wręcz ubogo, choć same kompozycje są urozmaicone, niektóre nawet złożone, długie, ale pozbawione wirtuozerii wykonawczej czy też instrumentalnej zawiłości. Tu liczy się ciężar oraz mroczny klimat. Album zawiera niezwykle spójny, zwarty, równy, bardzo dojrzały, przemyślany materiał. Uwagę przykuwają zwłaszcza rewelacyjne partie bębnów Russela DeLeona, niezwykle przestrzenne, mocarne i selektywne, dzięki którym płyta brzmi tak potężnie. Równie dobre wrażenie pozostawiają gitary, które tną ostro niczym brzytwy, nic nie tracąc na sile rażenia. Ta ostatnia jest większa niż była w latach największej świetności formacji. Niemal thrashowe riffy, mocarne, wyraziste, do tego udane, naprawdę ciekawe sola czy partie rytmiczne dowodzą, że panowie Barragan i Trevino wciąż liczą się w swym fachu. Bas Abarcy nie wychyla się przed szereg, ale do jego pracy nie można mieć zastrzeżeń, stąd równe, mocne, dobre brzmienie całości. Może się wydawać, że James Rivera śpiewa trochę zbyt sucho, oszczędniej i nie tak brawurowo i różnorodnie, jak na albumach Destiny’s End czy Distant Thunder. Ale pozory mylą, bowiem „meksykański Dio” nagrał jedne ze swoich najlepszych partii w karierze! Sporo tu średnich i niskich rejestrów, ale James wciąż potrafi „wyciągać górę”, jak też swobodnie przejść do krzyku (utwór tytułowy, czy piekielnie szybki „The Plague Called Man” z opętańczym śpiewem). Klasę pokazuje Rivera w drapieżnych, ciężkich fragmentach „Tormentor”, końcówce „In My Darkness” czy w „The Garden of Temptation”. W tym ostatnim wznosi się na wyżyny swych umiejętności i możliwości. Aż ciarki przechodzą od tak diabelskiego, tak przenikliwego, przejmującego i zarazem wręcz dzikiego, obłędnego śpiewu. Rivera znajduje się w życiowej formie, bez tak zaangażowanych i umiejętnie wpasowanych w muzykę wokali ten materiał straciłby połowę swej wartości. Krążek zdominowały szybkie, masywne kawałki, w których sporo się dzieje. Stąd frapujący kobiecy głos we wstępie do tytułowego nagrania, czy też świetne, mroczne, nietypowe solo w tymże, perkusyjna nawałnica i nakładki wokalne w szaleńczym „The Plague Called Man”. Mamy tu mroczny, tajemniczy wręcz „When Empires Fall” z zagrywkami pod Nevermore, oparty na niżej strojonych gitarach, a także niemal judasowski „Pain Will Be Thy Name”. Poraża gwałcący riff oraz diabelski wokal w „Tormentor”, zaś pędzące, masywne, momentami zacinające, thrashujące gitary i zgrabne przejścia oferuje „Wicked Disposition”. Jest jeszcze utrzymany w średnim tempie, z mocno bitym rytmem, niespokojny, pogmatwany, niemalże transowy „Caress of the Dead” ze złowrogimi wokalami i niesamowitymi bębnami. Znakomicie prezentuje się nastrojowy, nieco sabbathowski, o balladowym charakterze „In My Darkness”, klimatyczny, wyróżniający się na tle pozostałych nieco odmiennym charakterem i fajnymi patentami Roba Trevino. Trudno w słowach ująć to wszystko, co dzieje się niezwykłym „The Garden of Temptation”, prawdziwym brylantem w koronie. Rozpoczyna się on niespokojnie, potem mocarnie rozbrzmiewa, by ostatecznie zabić klimatem swego środkowego fragmentu. Mamy tu wszystko, od znamienitego riffu, przepysznych gitar (czy to w podkładzie, czy solówki, jest też partia akustyczna), znakomitych przejść po najlepsze na albumie partie wokalne. Rivera chwilami drze się jak nawiedzony, by w końcówce stylowo „zawodzić”.
1. Nevermore „This Godless Endeavor” (2005) Ten krążek kryje w sobie ogrom niespodzianek, począwszy od partii gitarowych przez wokalne, po kształt samych kompozycji, utrzymanych w przeważającej mierze w średnich tempach… kompozycji rozbudowanych, dojrzałych, dopieszczonych, urozmaiconych i zwartych zarazem, wielopłaszczyznowych i tradycyjnie dość trudnych w odbiorze, bo zawierających wiele ukrytych detali. Ten album odkrywa się z każdym kolejnym obcowaniem, tyle w nim bogactwa, smaczków, ozdobników, nakładek, cudnych solówek czy niesamowitych wokali, jak i świetnych riffów. Ze wszystkich bez mała kawałków uderza głębia. Muzycy z Seattle obdarowali nas mrocznym, nad wyraz progresywnym dziełem. W kilku utworach możemy wychwycić bardzo piękne nawiązania do rocka progresywnego lat 70. i początku 80. („A Future Uncertain”, nagranie tytułowe). Do tego dochodzą fragmenty deathowo/blackowe – zarówno w partiach gitar, sekcji, jak i wokalach Warrela („Born”, numer tytułowy). Dane generalnie śpiewa czysto, środkowym rejestrem, zupełnie rezygnując z tego nawiedzonego, zakręconego stylu, do jakiego przyzwyczaił nas na płytach z lat 90. XX wieku. Nigdy wcześniej Warrel nie zaprezentował tak różnorodnej palety barw, wróciły w dużej ilości dwugłosy, nakładki. Dobrze wkomponował się w zespół gitarzysta Steve Smyth, który z Jeffem Loomisem tworzył chyba najlepszy duet w historii grupy. Szacunek musi budzić lekkość i łatwość z jaką muzycy Nevermore przetworzyli czy też zaadoptowali wiele obcych elementów czy naleciałości do swojej muzyki, która cały czas zmienia się, ale wciąż brzmi jak... Nevermore. Płyta jakże różnorodna, przy tym nad wyraz spójna. „This Godless Endeavor” zawiera wyłącznie prawdziwe klejnoty, spośród których trudno wskazać te najjaśniej świecące, a jeżeli już to niech to będą: mocno blackowo/deathowy „Born”, dwie rozbudowane ballady „Sentient 6” (z partią pianina i z genialną, niesamowitą końcówką) oraz „Sell My Heart For Stones”, progresywny „A Future Uncertain” i kompozycja tytułowa, zabijającą klimatem, ogromem emocji, uczuć, zmiennych nastrojów i w końcu przyładowaniem.
doczytał ktoś???:))))
PS uzupełniłem o DM Metalliki (jako płytę wyróżnioną) i o reckę Believera (a tenże wskoczył do złotej 11tki:))))
Ostatnio edytowany przez Anka Śro Gru 30, 2009 10:04, edytowano w sumie 2 razy
|