Megadeth Info Forum

Forum poświęcone amerykańskiemu zespołowi metalowemu Megadeth
Obecny czas: Pią Wrz 20, 2024 16:42

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina




Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 38 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
PostWysłany: Wto Gru 15, 2009 20:20 
Offline
Psychotron
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Sty 07, 2009 13:30
Posty: 368
Wlasnie dobiega konca kolejne dziesieciolecie, wiec mysle, ze jest to odpowiedni czas by podsumowac je lista naszych 10 ulubionych albumow.

Oto moje top 10 lat 2000-2009:

10. Sodom - M-16 (2001)

Image


9. Running Wild - Victory (2000)

Image


8. Murderdolls - Beyond The Valley Of The Murderdolls (2002)

Image


7. Down - II: A Bustle In Your Hedgerow (2002)

Image


6. Rise Against - The Sufferer And The Witness (2006)

Image


5. Eminem - The Eminem Show (2002)

Image


4. Pennywise - The Fuse (2005)

Image



3. Pantera - Reinventing The Steel (2000)

Image

Swoja droga, strasznie chujowa okladka. :D


2. Black Label Society - Mafia (2005)

Image



1...























Image




Warto jeszcze wspomniec:
Wszystkie albumy BLS, szczegolnie Shot To Hell i The Blessed Hellride, ktore moglbym umiescic w top 10, ale postanowilem, ze 1 zespol - 1 album.
H2O - Nothing To Prove
Madball - Legacy
Pennywise - Land Of The Free?
Rage Against The Machine - Renegades
Sick Of It All - Death To Tyrants
Black Stone Cherry - Black Stone Cherry
Chimaira - Resurrection
Dropkick Murphys - Sing Loud, Sing Proud
Texas Hippie Coalition - Pride Of Texas
Brand New Sin - Brand New Sin
Hazen Street - Hazen Street

_________________
Image


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Śro Gru 16, 2009 22:38 
Offline
Black Swan
Awatar użytkownika

Rejestracja: Nie Maj 24, 2009 09:30
Posty: 73
Miejscowość: Wawa
Trudno było wybrać ale udało się:
10. Exodus - Tempo of the Damned/Atrocity Exhibition (nie potrafiłem wybrać)
ImageImage

9. Decapitated - Winds of Creation
Image

8. Behemoth - Evangelion/Demigod(tu też nie potrafiłem zdecydować)
ImageImage

7. Wooten - Soul Circus
Image

6. Kings of Convienence - Riot on an Empty Street
Image

5. Opeth - Damnation/ Ghost Reveries(też nie :D )
ImageImage

4. Acid Drinkers - Verses of Steel
Image
Wielka trójka:




3. Turbo - Tożsamość

Image



2. The Cure - Bloodflowers
Image

And the winner is:








To musiał być ten album.

1.King Crimson - The power to belive

Image

Dziękuję za uwagę.

_________________
http://www.lastfm.pl/user/PublicEnemy22


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Czw Gru 17, 2009 16:50 
Offline
Head Crusher

Rejestracja: Czw Sty 15, 2009 16:08
Posty: 1357
Ja tam średnio sie znam na ostatniej dekadzie, 2 plyty zrobiły na mnie kolosalne wrażenie i tym samym pretenduja do miana plyty dekady - "Nero" Closterkellera i "Endgame" Megadeth. Szczerze powiedziawszy to był zdecydowanie najmniej ciekawy okres w historii rocka (czyli zaczynajac od lat 60-tych).
Nie zachwycił mnie Tool, System Of Down, Slipknot, White Stripes, Franz Ferdinand, Coldpay (zapanowała wszech ogarniajca wtórnosc - to jedni z bardzeij cenionych wykonawców tej dekady, dlatego ich wymieniłem), troche świeżości dała Mars Volta, i pamietam że Sigus Ross było nieszablonowe. Metal miał sie nie najgorzej, ale tylko starzy dobrzy wyjadacze pokazali klase.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Czw Gru 17, 2009 23:55 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 15:11
Posty: 4504
Yer Blue napisał(a):
Nie zachwycił mnie Tool

A mnie bardzo :D Raczej właśnie umieszcze ich album w top 10 ;) Sam Vicarious zjada dla mnie praktycznie całą dekadę ( oczywiście według moich upodobań itd., wię nie spuszczać się zbyt mocno nad moim subiektywnym wyborem). Dziwie się tym głsoom na AIC...dawno tak nudnego albumu nie słyszałem...


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Pią Gru 18, 2009 00:54 
Offline
Administrator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Wto Gru 23, 2008 21:40
Posty: 487
Miejscowość: Łódź
hmm

The World Needs A Hero
The System Has Failed
Endgame

Z innych to:
Senteced - Funeral Album i Cold White Light
Poisonblack - Lust Stained Despair, Dead Heavy Day i Escapextacy
Alice Cooper - Brutal Planet'

Więcej nie pamiętam ;)


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Pią Gru 18, 2009 15:45 
Offline
Head Crusher

Rejestracja: Czw Sty 15, 2009 16:08
Posty: 1357
mateusz napisał(a):
Dziwie się tym głsoom na AIC...dawno tak nudnego albumu nie słyszałem...


Byc może w końcu sie przełamie i wysłucham ale tylko dlatego, że opienie sa bardzo dobre, no i jednak Cantrell tez na szczęscie (podobno) spiewa.

Jesli chodzi o Toole i wszystkie produkty grajace prog metal, albo sam prog, badz takie niby ambitne formy to jest to dla mnie najnudniejsza opcja podtrzymywania rocka przy zyciu. Tylko Mars Volta sie broni bo pokazała coś troche innego - punk rock/metal połączyła z psychodelia i progresem - połaczenie schizofreniczne ale o to chodzi.
Musze wysłuchac jeszcze kilka waznych płyt by móc zrobic takie podsumowanie dekady, np Blur "Think Thank", Portishead "Third", no i musze przełamac sie do nowego Alice In Chains.
A i troche plyt nalezałoby przypomniec np "Brave New World" Maidenów czy "Amnesiac" Radiohead- w chwili wydania bardzo mi sie podobały, teraz trudno powiedzieć.

A co do King Crimson to ten zespół skończył sie jakieś 35 lat temu.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Pią Gru 18, 2009 17:50 
Offline
Black Swan
Awatar użytkownika

Rejestracja: Nie Maj 24, 2009 09:30
Posty: 73
Miejscowość: Wawa
Yer Blue napisał(a):
A co do King Crimson to ten zespół skończył sie jakieś 35 lat temu.


Zacznij pisać posty na trzeźwo :o

_________________
http://www.lastfm.pl/user/PublicEnemy22


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Pią Gru 18, 2009 22:18 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 15:11
Posty: 4504
Yer Blue napisał(a):
Byc może w końcu sie przełamie i wysłucham ale tylko dlatego, że opienie sa bardzo dobre, no i jednak Cantrell tez na szczęscie (podobno) spiewa.

Mnie się jedynie bardzo podoba utwór Private Hell, reszta totalnie mnie męczy.
Yer Blue napisał(a):
Jesli chodzi o Toole i wszystkie produkty grajace prog metal, albo sam prog, badz takie niby ambitne formy to jest to dla mnie najnudniejsza opcja podtrzymywania rocka przy zyciu.

Hehehe, no ja tam akurat lubię Toola, a z "mieszanek" polecam Ci bardzo kapelę, która nazywa się Prototype. Chłopaki grają progresywny heavy/thrash (z naciskiem na thrash raczej) i jest to moje odkrycie roku - dawno tak dobrej muzyki nie słyszałem, palce lizać :D Grupa nagrała póki co dwie oficjalne płyty, ale ja szczególnie polecam debiut - Trinity.
Yer Blue napisał(a):
A i troche plyt nalezałoby przypomniec np "Brave New World" Maidenów czy "Amnesiac" Radiohead- w chwili wydania bardzo mi sie podobały, teraz trudno powiedzieć.

Duża część fanów Maiden uważa Brave New World za ich najlepszą płytę. Ja pamiętam, że się okropnie zawiodłem na tym albumie i dla mnie jest przeciętny. Ma kilka mocnych punktów, ale są fragmenty, które nużą mnie okropnie. Dużo bardziej spodobała mi się ich ostatnia płyta, A Matter Of Life And Death, a taki utwór jak The Legacy to poezja wręcz.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Sob Gru 19, 2009 14:51 
Offline
Head Crusher

Rejestracja: Czw Sty 15, 2009 16:08
Posty: 1357
Mateuszu, mamy inne gusta.
Brave New World to rzecz niesamowita jak na zespół metalowy - płyta głeboka i pełna wyobraźni, A Matter Of Life And Death jest OK, ale zbyt standardowe to już jest.

A poza tym zawsze pisze na trzeźwo :)


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Sob Gru 19, 2009 16:29 
Offline
Warhorse
Awatar użytkownika

Rejestracja: Pią Sty 09, 2009 11:26
Posty: 191
Miejscowość: Śląsk
10. Trivium-The Crusade (2006)
Image

9. Queensryche-Live Evolution (2001)
Image

8. Manowar-Warriors Of The World (2002)
Image

7. AC/DC-Black Ice (2009)
Image

6. Queensryche-American Soldier (2009)
Image

5. Heaven & Hell-The Devil You Know (2009)
Image

4. Megadeth-United Abominations (2007)
Image

3. King Diamond- The Puppet Master (2003)
Image

2. Dio-Magica (2000)
Image

1. Judas Priest-Nostradamus (2008)
Image

_________________
Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość.- J.Piłsudski


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 22, 2009 17:39 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 15:11
Posty: 4504
Kolejność przypadkowa:

Image

A Perfect Circle - Mer De Noms (2000)

Piękna płyta. Zakochałem się w niej od pierwszego usłyszenia. Niesamowicie klimatyczna i nastrojowa. Ogólnie to jedna z moich ulubionych płyt w ogóle.

Image

Dream Theater - Train of Thought (2003)

Najcięższy album Dream Theater i według mnie jeden z njalepszych jakie nagrali. Jest kilka dłużyzn, które jednak nie rzutują na odbiór tego bardzo interesującego materiału.

Image

Iron Maiden - A Matter Of Life And Death (2006)

Jak dla mnie to najlepszy album tej kapeli od 1990 roku.

Image

Megadeth - The System Has Failed (2004)

Świetny powrót ! Co prawda, po 7 utworze robi się gorzej, ale jako całość wypada genialnie. Jedna z moich ulubionych płyt Megadeth.

Image

Megadeth - Endgame (2009)

Kolejny, bardzo mocny album Megadeth. Zespół zrehabilitował się po kiepskim, w moim odczuciu United Abomintaions i pokazał klasę.

Image

Prototype - Trinity (2002)

Prog heavy/thrash na najwyższym poziomie. Genialna muzyka i szkoda, że o tej kapeli nie słychać szerzej, że jest słabo promowana. Chłopaki mają ogromny potencjał i wykorzystują go w pełni. Bardzo dawno nie słyszałem czegoś tak dobrego.

Image

Queensryche - American Soldier (2009)

Szczerze mówiąc to po tym zespole nie spodziewałem się już zbyt wiele, a tu takie pozytywne zaskoczenie. Według mnie to najlepsza płyta od Operation Mindcrime !

Image

Virgin Snatch - In The Name Of Blood (2006)

Jest i polski akcent ;)

Image

Pain Of Salvation - BE (2004)

Tak pięknych melodii nie słyszy się często. Płyta wręcz poetycka.

Image

Tool - 10000 days (2006)

Wydawnictwo to urzekło mnie natychmiastowo. Uwielbiam chyba wszystko w czym uczestniczy James Maynard Keenan. Taki Vicarious czy The Pot stały się już dla mnie nieśmiertelne.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 10:43 
Offline
Sleepwalker

Rejestracja: Wto Lut 03, 2009 13:33
Posty: 572
10 to za mało... dlatego zapodam nieco więcej:))) przy każdej pozycji - mała (skrócona) recka:)))

miłej lektury, o cholera... posta muszę podzielić na dwie części...


wyróżniające się płyty:

Flotsam And Jetsam „Dreams Of Death” (2005)

Już od czwartej swojej płyty („Cuatro”) Flotsam And Jetsam przestał być zespołem thrash metalowym. Wypracowanie własnego, niezwykle oryginalnego stylu trwało kilka dobrych lat, ale w połowie poprzedniej dekady w końcu powiodło się. Muzyka grupy skutecznie wymykała się wszelkim próbom zaszufladkowania. Tak też rzecz ma się na ostatnim jak dotąd studyjnym krążku grupy “Dreams Of Death”. Urzeka on senną atmosferą i zabiera w podróż pełną pięknych, nostalgicznych, ale także i niespokojnych dźwięków. Niezwykły klimat tego koncept-albumu naprawdę wciąga... Eric A.K dawno nie był w tak znakomitej formie i dawno tak wszechstronnie jak na „Snach o Śmierci”, do tego tak przejmująco nie zaśpiewał. Zespół wciąż łączy agresywne, nowocześnie zagrane heavy/thrashowe riffy z bardziej podniosłymi, eterycznymi momentami. “Straight to Hell” jest jednym z najmocniejszych kawałków grupy w ostatnich latach, przywodzi nawet na myśl czasy “Doomsday” i “No Place”. Zaczyna się niczym rasowy nevermorowy numer, atakiem ostrych, ciętych, thrashujących gitar. Do tego dochodzi mocny, zadziorny wokal. Gdzieniegdzie wpleciono piękne ozdobniki, zaś bardziej nastrojowy refren tworzy z całością udaną układankę. Podobnie rzecz ma się z “Parapsychotic”, szybką, energiczną i pełną furii kompozycją. Ale płyta nie zawiera zbyt wielu ostrych numerów. Tu i ówdzie słychać nawiązania do Nevermore (wspomniany “Straight to Hell” oraz „Look In His Eyes”), ale nie są one nachalne. Jednak “Dreams Of Death” zdominował niezwykle senny, depresyjny nastrój, górę nad ciężarem bierze tu nostalgia. Wystarczy dać się porwać nurtom płynącego „Bleed” z fantastycznym wokalem i pięknymi solowymi pasażami. Podobne wrażenia oferuje wzniośle zaśpiewany refren „Look In His Eyes” a także niespokojny, po części balladowy „Bathing In Red”. Pewnie nie wszystkim spodoba się bardzo stylowy, krystaliczny momentami wokal Erica.
„Sny o Śmierci” wymagają skupienia, nie da się słuchać tej płyty bez wyciszenia, najlepiej w półmroku, bo takiej właśnie scenerii wymagają depresyjne dźwięki wymieszane z cięższymi fragmentami i solówkami. Do wysokiego poziomu wykonawczego chłopaki z Flotsam już nas przyzwyczaili. Nie oglądają się na mody, trendy, tworzą wyłącznie dla siebie i to jest godne podkreślenia. Warto dodać, że muzycy zadbali o piękną szatę zewnętrzną swojego ostatniego studyjnego dzieła. Okładka wspaniale koresponduje tak z tekstami, jak i instrumentalną zawartością płyty. Gorąco polecam ten przepiękny krążek, którego niestety nie można nabyć w bieżącej sprzedaży w naszym kraju. Ale do tego fani ambitnej muzyki chyba już przywykli.

Destiny’s End „Transition” (2001)

„Transition” to drugi i ostatni zarazem krążek niesamowitej formacji powermetalowej ze Stanów – Destiny’s End. O ogromnych możliwościach, sporym potencjale, niespożytych siłach, mnogości pomysłów Rivery i spółki dowodził już ich debiutancki album, zawierający bardzo nowocześnie zagraną mieszankę power-speed metalu. Po trzech latach od wydania “Breathe Deep The Dark” muzycy Destiny’s End zaatakowali drugim albumem “Transition”. Trudno było oczekiwać od Amerykanów jakiejś wyraźniej zmiany raz obranego kursu, tym bardziej, że pierwsza płyta odniosła w Europie pewien sukces. Na “Transition” trafiły więc utwory będące rozwinięciem pomysłów z jedynki. Powstała ciekawa, power-speedowa, urozmaicona, dość różnorodna w obrębie stylu, zwarta płyta. Zawiera ona dojrzalszą i nieco trudniejszą w odbiorze muzykę, niż na debiucie. Zaskakuje bardziej rozbudowanymi i bogatszymi w rozwiązania i pomysły kompozycjami. Znalazło się tu miejsce na przeróżne smaczki, ozdobniki, na partie akustyczne, na eksperymenty wokalne (w tym blackowy skrzek w “The Watcher”). Śpiew Rivery urzeka mnogością i zmiennością barw. W porównaniu z “Breathe Deep The Dark” zespół oferuje tym razem więcej intensywnie sunących czy rozpędzonych partii gitarowych. Za to riffy nie są aż tak rwące, gęste, przez co kompozycje
straciły nieco na ciężarze, zaś sama muzyka jest mniej dynamiczna, ale nadal porywa.

Iced Earth „Horror Show” (2001)

Iced Earth z płyty na płytę stopniowo łagodził swoją muzykę, począwszy od bardziej przebojowego „The Dark Saga” po w znacznej mierze nastrojowy (i balladowy), piękny, ale nie pozbawiony mocy „Something Wicked This Way Comes”. Na „Horror Show” Iced Earth jeszcze bardziej zblizył się do tradycyjnego heavy, ale zachowując jeszcze swój powerowy charakter i styl. Liryczną zawartość stanowią ... najbardziej znane postaci z horrorów, dreszczowców... liczni mordercy, wampiry, duchy. Na „Horror Show”, jak sam tytuł wskazuje znajdziemy kompozycje poświęcone: Draculi, Kubie Rozpruwaczowi, Frankensteinowi, Damienowi, wilkołakowi, znalazło się miejsce także dla „Upiora z Opery”. Pierwszy to chyba pomysł, aby na jednym albumie umieścić samych znanych, negatywnych bohaterów z historii świata, wyłącznie przeróżne wcielenia zła. Nawet bonusowy kawałek instrumentalny – „Transylvania” tutaj pasował, choćby z uwagi na tytuł. A muzyka? Wygładzona... ale wciągająca, wciąż słychać, że gra Iced Earth, że to nadal znakomicie brzmiący, sprawnie funkcjonujący zespół... Choć słowo zespół jest w tym przypadku mocno przesadzone, należałoby powiedzieć lider i reszta. A ta reszta tym razem dopisała, tak genialnej sekcji Iced Earth nie miał nigdy wcześniej, a później też nie. Nazwiska mówią wszystko: perkusją zajął się Richard Christy (ex - Death, ex – Control Denied), bas obsłużył Steve DiGiorgio (ex – Sadus, Testament, Death). Otrzymaliśmy świetnie wyprodukowany, znakomicie brzmiący, zwarty, perfekcyjnie wykonany, dobry lub nawet więcej niż dobry metalowy album. Tak, metalowy a nie powerowy, gdyż gitary chyba za bardzo złagodzono, chociaż momentami cięły jak dotąd, riffy też jakoś znajome, tak gra tylko ten jeden zespół. Słuchając tego dzieła ma się czasami wrażenie, że niektóre motywy, lub fragmenty już gdzieś kiedyś zagrano (może nie identycznie, ale podobnie). Nie wszystkie te bez wątpienia chwytliwe, melodyjne, przebojowe kompozycje porywają, ale poniżej pewnego – zaznaczam dobrego – poziomu nie zeszły. Bezsprzecznie wadą tej płyty okazała się mała ilość gitarowych solówek, co więcej nawet gdy się one pojawiały – były w znacznej mierze zepchnięte na drugi plan.
Najkorzystniejsze wrażenie wywierają na mnie dwa pierwsze kawałki. „Wolf” zaczyna się niczym kompozycja Death lub Control Denied! Świetna praca sekcji i gitary, niezłe przyładowanie, tak takie elementy zawsze porywały. Otrzymaliśmy bardzo dobry otwieracz, szybki, melodyjny z lekkim thrashowaniem. Zaraz po nim następuje długi, rozbudowany, wieloczęściowy „Damien” z ciężkimi gitarami, wymiatającą sekcją (i jeszcze ten motyw basowy we wstępie). Utwór oferuje zmienne motywy, od mocnych po nastrojowe (akustyczna gitara, łagodniejszy śpiew), zaskakuje kontrastami (balladowe granie, chór, a zaraz potem ciężkie, thrashowe gitary i ostry wokal). Z pewnością na „Horror Show” nie zamieszczono tylu ballad, co na poprzednim albumie, ale na brak nastrojowych fragmentów nie można narzekać. Piękna, nieco naciągana tematycznie ballada „Ghost Of Freedom” to chyba jedyna taka cała spokojna kompozycja na tym krążku, choć nastrojowy jest też dość wolny, zgrabny, melodyjny, pełen patosu „Dragon’s Child” z pięknym riffem oraz najdłuższą i najpiękniejszą solówką na płycie. Balladowo rozpoczyna się też dość mocny, szybki, ale równie melodyjny „Dracula”, w którym większą rolę odgrywają chóry. Ciekawy dialog wokalny Barlowa z pewną damą miał miejsce w wieńczącym krążek „The Phantom Opera Ghost”, nastrojowym utworze, w którym galopujące gitary mieszały się z tajemniczymi, stonowanymi i podniosłymi fragmentami. Nieco ostrzejszych zagrywek gitarowych ukryto w numerach: „Jack” i „Jeckyl & Hyde”. Oba także „zaopatrzono” w akustyczne wstawki. Trochę zabrakło temu wydawnictwu zaciętości oraz większej ilości numerów w stylu „Wolf”. Mimo wszystko uważam, że w 2001 roku Iced Earth nagrał dobry, ciekawy, urozmaicony, metalowy album.

Jag Panzer „Mechanized Warfare” (2001)

Rok po najbardziej epickim krążku w swojej karierze („Thane To The Throns”), grupa Jag Panzer z Colorado Springs przygotowała kolejne dzieło, zatytułowane „Mechanized Warfare”. I tym razem muzycy wspięli się na szczyty swoich niemałych umiejętności, dlatego w 2001 roku otrzymaliśmy bardzo ciekawy, równy, najwyższej próby materiał. Zespół nagrał dojrzały, wyważony i zdecydowanie najcięższy od momentu powrotu Conklina krążek, na który złożyło się dziesięć po części dość długich, mocnych, nie tak bardzo przebojowych i nie tak łatwo wpadających w ucho numerów. Z całą pewnością struktury poszczególnych kompozycji nieco uproszczono, zrezygnowano z tak wyeksponowanych na poprzednich wydawnictwach partii elementów smyczkowych (sporadycznie pojawiły się), większy nacisk położono na „metalowe” brzmienie. Materiał nagrywany był w Morrisound Studio w Tampie na Florydzie. Wprawdzie niemal z każdego utworu bije podniosły, epicki klimat, ale tym razem zawdzięczamy go głównie pięknym liniom wokalnym Conklina, a mniej chórom. Wszechobecny patos i całkiem spora dawka melodii wspaniale przeplatają się na tym wydawnictwie z naprawdę mocnym, ciężkim brzmieniem gitar i niesamowitą pracą sekcji rytmicznej (głównie perkusji), dzięki której niemal każdy dźwięk jaki dochodzi do uszu odbiorcy po prostu wgniata w fotel. Już pierwsze dwa numery nie pozostawiają złudzeń z jakim rodzajem muzyki mamy do czynienia. Świetne metalowe rzemiosło tkwi w mocnych riffach, ciężkiej perkusji w niezbyt szybkim „Take to the Sky”, wspaniałych ozdobnikach (gitarowych), galopadzie i lekko zacinających partiach gitar „Frozen in Fear”, bardzo czadowej, pędzącej kompozycji. Niesamowity chór gregoriański towarzyszy praktycznie całemu wzniosłemu nagraniu „Unworthy”, które fragmentami przywodzi na myśl ironową stylistykę. Na „Mechanized Warfare” przeważają średnie, albo nawet dość wolne tempa. Zespół zadbał o zbudowanie świetnego klimatu, urozmaicił i wzbogacił poszczególne kawałki. Z „The Silent” uderza dynamiczny, mocny (nieco ironowy) wstęp i ciężkie, zacinające gitary oraz przepyszne sola. Trudniejszy, bardziej rozbudowany, nie za szybki „Choir of Tears” zachwyca podwójnymi wokalami Conklina (momentami mrocznymi, tajemniczymi), ostrymi, a nawet chwilami „piłującymi” gitarami, wspaniałym złamaniem rytmu i znakomitą perkusją. W mrocznym klimacie utrzymany został „Cold Is The Blade (And The Heart That Wields It)” z podniosłym refrenem. Melodyjny riff, zaangażowane, przejmujące wokale, mocne gitary stanowią o sile kolejnej wolnej kompozycji – „Hidden in My Eyes”. Zaraz po niej następuje zdecydowanie najszybszy i najbardziej energiczny, najostrzejszy, świetnie zaaranżowany „Power Surge” (najlepsze wokale na płycie). Ładna ballada „All Things Renewed” z akustyczną gitarą, wiolonczelą, zwiewnym, zawodzącym lekko śpiewem i żwawszymi fragmentami z ostrą solówką wieńczy ten jakże udany krążek.
Na „Mechanized Warfare” muzycy Jag Panzer udowodnili, iż w graniu tradycyjnego heavy ukierunkowanemu w stronę power metalu niewielu może stawić im czoło, niewielu im dorówna. Nie ma tutaj przerostu formy nad treścią.

Lazarus „The Onslaught” (2007)

Jaka muzyka kryje się pod tę dziwną nazwą? Niezwykle nowocześnie brzmiący oldschoolowy thrash! Trzeba od razu zaznaczyć, że w 2007 roku chłopaki wydali ten krążkiem własnym sumptem (w 2009 roku album zmiksowała i wydała Metal Blade). Zespół postarał się o piękną oprawę (pełna książeczka, starannie wykonana okładka i sam nośnik), a także zadbał o dobre brzmienie swego dzieła, za które odpowiada niejaki Chris Djuricic. Facet naprawdę zna się na robocie, co już wcześniej udowodnił, odpowiadając choćby za produkcję dwóch płyt Twelfth Gate. Za mastering zaś zabrał się sam James Murphy. Tyle tytułem wprowadzenia. Nie będę owijał w bawełnę, od razu napiszę: mamy tu do czynienia z debiutem 2007 roku w kategorii thrash! Ja nie mam w tej kwestii żadnych wątpliwości, co więcej stawiam ten album tuż, tuż za ostatnim dziełem Exodusa. Amerykanie z Milwaukee kompletnie mnie zaskoczyli profesjonalnym i dojrzałym podejściem do tematu. Młodzieńcza werwa, polot, odrobina szaleństwa biją z każdej niemalże sekundy, każdej bez mała kompozycji zawartej na „The Onslaught”. Muzycy przygotowali na swój debiut dziesięć bardzo energetycznych, niezbyt długich utworów, pełnych z jednej strony agresji, wściekłości i siły... a z drugiej niezwykle chwytliwych, wręcz przebojowych. Wszystkie elementy muzycznej układanki, jaką zaserwowali nam chłopaki ze stanu Wisconsin, zazębiają się i uzupełniają, poczynając od zgrabnych, rwących riffów i pysznych solówek, przez miarowo bijącą perkusję o kończąc na ostrych, przybrudzonych, momentami wściekłych wokalach. Słuchając „The Onslaught” można doszukać się wpływów Exodusa (wokale), Testamentu (cała druga część płyty), a nawet Iced Earth, Arch Enemy, Pantery oraz brzmienia zbliżonego do poczynań Nevermore (choćby w takim „Damnation For The Weak”). Krążek niemiłosiernie kopie dupsko. Spośród jakże równych, ciężkich, mocnych, niemal samych szybkich kawałków nie sposób wskazać te najlepsze. Wszystkie trzymają bardzo równy, wysoki poziom. Przyciśnięty do muru postawiłbym na przebojowy „Last Breath”, oparty na wyśmienitym riffie, z wieloma motywami, albo na masywny „Thou Shall Not Fear”, czy też galopujący „Every Word Unheard”. W niczym nie ustępują im intensywny „Forged In Blood” oraz jedyny utrzymany w średnim tempie, miarowy „Absolute Power”. Wyraźnie słychać, że panowie doskonale wiedzą, o co w thrashu chodzi.

Overkill „Bloodletting” (2000)

Album, zatytułowany „Bloodletting”, został wyprodukowany przez Colina Richardsona i ostatecznie ukazał się na rynku 23 października 2000 roku. Autorem świetnej, bardzo stylowej i znakomicie korespondującej z muzyką okładki został Travis Smith, ten sam człowiek, który odpowiedzialny był również za oprawę graficzną trzech poprzednich płyt grupy. Od strony lirycznej „Bloodletting” to płyta o braku zrozumienia, które wynika z lęku, bólu i śmierci – rzeczy, które prędzej czy później odciskają na każdym z nas ogromne piętno. Tym razem Blitz w swych tekstach chyba dotarł głębiej niż zwykle i wydobył na światło dzienne rzeczy zarówno dziwaczne, jak i agresywne. A instrumentalnie? Mody przychodziły i odchodziły, a Blitz i spółka, umiejętnie czerpiąc i wplatając do swojego masywnego grania coraz to nowe elementy, starali się nadal brzmieć jak Overkill. Taka postawa musiała zaowocować płytą właśnie taką, jaką okazał się „Bloodletting” – pełną mocy, agresywną, momentami przytłaczającą, posuwającą zespół o kolejny o krok do przodu. Jak zwykle muzycy starali się połączyć nowe elementy z tym, co grali od lat, czyli thrashem. Dodatkowym atutem „Bloodletting” okazała się wspaniała gra Dave’a Linska. Wysokiej oceny umiejętności Dave’a nie obniżała bynajmniej znikoma ilość solówek gitarowych w drugiej połowie albumu (w pierwszych kilku kawałkach dostaliśmy wręcz wysmakowane sola) , rzecz do niedawna nie do pomyślenia w przypadku takiej formacji jak Overkill. Dawno Overkill nie miał takiego wyrazistego gitarzysty, który błyszczał przynajmniej na płytach, niestety – na koncertach gubił się podczas odgrywania solówek. Co najważniejsze – plama na honorze (w postaci „Necroshine”) została wymazana. „Bloodletting” pod każdym względem zabija! Blitz: „Nie planowaliśmy odejścia od „Necroshine”, ale raczej nagranie płyty innej od wszystkich poprzednich, która będzie jednocześnie ich uzupełnieniem. Dlatego w takich utworach jak „Thunderhead”, „Left Hand Man” czy „Can’t Kill A Dead Man” powracał klimat „Necroshine”, głównie za sprawą charakterystycznego, hipnotycznego rytmu. Z drugiej strony powróciliśmy do typowego thrashowego grania, co słychać na przykład w „What I’m Missin’” i „Bleed Me”. Tak naprawdę Overkill ma różne oblicza i robiąc nową płytę, możemy wykorzystać je wszystkie. Na tym krążku przeważały motywy, które przywodzą na myśl lata 80.” I trudno się było z takim postawieniem sprawy nie zgodzić. Wróciła ostra, momentami bezlitosna i bezkompromisowa thrashowa jazda. Taki mroczny, ciężki „Thunderhead” rozwala niemalże transowym rytmem i jadowitym wokalem. Nie gorzej prezentuje się szybki „What I’m Missin'” ze znakomitymi, choć krótkimi solami. Cichym faworytem niżej podpisanego okazał się za to oparty na rewelacyjnym riffie i ciągłych zmianach tempa „Death Comes Out To Play”, w którym prawdziwe mistrzostwo pokazał Blitz, śpiewając chwilami w starym stylu (z lat 80-tych), a momentami zaskakując brudnym, wręcz jadowitym wokalem. Linsk wyciął w tym numerze dwie kapitalne, choć nie za długie solówki. „Bloodletting” stanowi wspaniałe zwieńczenie niemal dwudziestoletniej kariery grupy, był też znakomitym podsumowaniem tego wszystkiego, co zespół osiągnął w XX stuleciu. To bez wątpienia jedna z bardziej udanych i ważnych płyt nowojorczyków.

Nevermore „Dead Heart In A Dead World” (2000)

Swoiste piętno na tym materiale odcisnął Andy Sneap, odpowiedzialny stronę produkcyjną krążka. Nadał on muzyce grupy nowe, potężne, dopracowane, wygładzone, krystaliczne wręcz brzmienie. Muzyka z tej płyty okazała się bardziej ściśnięta, zwarta, bardziej zakręcona (w stronę thrash/core) i może nieco bardziej przystępna, a także zróżnicowana, ale przez to trochę niespójna. Wpływ na zmiany miał niewątpliwie fakt wykorzystania do nagrań siedmiostrunowej gitary i sześciostrunowego basu. Ostre fragmenty przeplatają się z melodyjnymi, tak było zawsze w twórczości zespołu, ale poszczególne utwory tym razem nie tworzą całości, co więcej są dość luźno, przypadkowo rozmieszczone. To bardzo przebojowy album, na który trafiły trzy ballady, a i w innych nagraniach można znaleźć sporo stonowanych dźwięków. Z kolei w „Engines Of Hate”, „Sound Of Silence” i utworze tytułowym zespół instrumentalnie zbliża się niemal do death metalu, acz czyni to z umiarem. Tematyka utworów obraca się wokół otaczającego nas zepsutego, zdominowanego przez zło świata, a pośrednio dotyka także kryzysu wiary, religii. Albumowi trochę zabrakło magii brzmienia poprzednich płyt, realizowanych przez Neila Kernona. Wróciły dość wysokie wokale, Warrel znów chwilami zbliżał się do Halforda. Na tym innym, ale wszakże znakomitym albumie najważniejsze były gitary Loomisa i niebanalne rozwiązania stylistyczne. Z tej płyty na stałe do koncertowego setu Nevermore weszły: „The Heart Collector”, „Narcosynthesis”, „Iside For Walls” oraz „The River Dragon Has Come”.

Catch 22 „Soulreaper: Evilution/Devilution”(2008)

Obie części podwójnego „Soulreaper” zawierają równo po jedenaście utworów. Na obu pojawiły się kawałki zamieszczone już na promocyjnym – oficjalnym CD. Pierwsza płyta, zatytułowana „Evilution Rising”, sprawia wrażenie jakby bardziej przebojowej, w pewnej mierze epickiej wręcz, poszczególne numery szybciej zapadają w pamięć i są generalnie nieco lżejsze od materiału, jaki trafił na drugi krążek („Devilution Descending”). Pierwsza odsłona następcy „Awaken” zawiera znacznie większą dawkę melodii, niż miało to miejsce na poprzednich płytach zespołu, kompozycje mają w sobie więcej feelingu, gitarowych smaczków, ozdobników, ciekawych riffów, przejść, za to nieco mniej w nich drapieżnych zagrywek, a prawie zupełnie brak tak znamiennego dla dotychczasowej stylistyki grupy „thrashowego” doładowania. Prawie... bowiem śladowe ilości thrashu da się gdzieniegdzie wychwycić. Nieco inaczej przedstawia się druga odsłona, drugi dysk, na którym nagrania charakteryzują się większym „powerem”, wyraźnie dociążono je, więcej w nich tego typowego dla Catch 22 brudu. To nie tylko efekt nieco niżej strojonych gitar, ale generalnie bardziej ponurego, mrocznego nastroju większości kompozycji.
Na nowym obliczu Paragrafu 22 niewiele pozostało wpływów czy też nawiązań do dokonań Testament, tak wyraźnych na pierwszych trzech krążkach grupy. W obecnej muzyce zespołu można znaleźć więcej judasowskich inspiracji, dają się one tu i ówdzie wychwycić, ale wcale nie zdominowały one całego materiału. Znamiennym jest, że oba krążki otwierają pary naprawdę znakomitych, wyróżniających się kompozycji, jednych z lepszych w całym dorobku kapeli z Marietty ze stanu Ohio. W przypadku „Evilution Rising” na pierwszy ogień poszły: szybki, energiczny utwór tytułowy, oparty na świetnych, chwytliwym riffie oraz ciężki „Cyberchrist”, który jako jeden z niewielu śmiało mógłby konkurować z najlepszymi numerami z „Awaken”, zresztą swym charakterem też pasowałby do wspomnianego krążka. Po tak znamienitym otwarciu pierwsza część „Soulreaper” nabiera bardziej epickiego rozmachu (przebojowe „Atlantis Rising”, „War Song” czy nieco sabbathowski „Damned For All Time”). Żwawiej na serduchu robi się przy mocniejszych „Swimming With Sharks” (rewelacyjne, ostre wokale!), „Doomsday Scenario” z dwoma ironowymi wręcz solami, urozmaiconym „Drown” czy szybkim, potężnym, siarczystym „Rising”. Jest jeszcze dość dziwny jak na stylistykę Catch 22 „Dis Con Nec Ted”, przywodzący nieco skojarzeń z twórczością Queensryche.
Znacznie więcej surowych, zadziornych, przybrudzonych partii przynosi „Devilution Descending”. Już otwierający go mocny „Crawling” z fajnymi, zadziornymi wokalami nie pozostawia złudzeń. Ted z kolegami kolejny raz udowadnia, że obok dobrej linii melodycznej ważne są przede wszystkim ciężkie riffy. Potwierdzeniem tych słów niech będzie naprawdę sabbathowski „Never”. Z kolei taki bardzo mroczny, ciężki „Killing Floor” spokojnie mógłby znaleźć się na płycie „Chemical Wedding” Bruce’a Dickinsona. Czy zbieżność tytułów z kompozycją wokalisty Iron Maiden to przypadek? (kawałek o niemalże identycznym, no nieco wydłużonym tytule, pojawił się na wspomnianym albumie). Sporym zaskoczeniem jest dla mnie pierwszy – akustyczny – fragment „Greed (I Can’t Believe)” (pobrzmiewa tylko gitara), który nagle z pięknej balladki przeobraża się w niesamowicie ciężki, killerski utwór, z mocnymi riffami, ostrym śpiewem (nawet chwilami growl). Nie ukrywam, że rozwinięcie tego wałka to jak dla mnie esencja stylu Catch 22, to moim zdaniem najlepsza rzecz jaka trafiła na „Soulreaper”, choć nie jedyna zawierająca nieco thrashowania (a takowe przyładowanie uświadczymy także w motorycznym „Vertigo”). Analogicznie jak to było w przypadku „Awaken”, także nowy album wieńczy trylogia („Cycles of the Sick Trilogy”). W jej skład wchodzą: krótki instrumentalny „Summer’s Reign”, niespełna trzyminutowy „Season of the Witch” z mocnym wokalem, lekkim thrashowaniem i fantastycznym solem oraz wolny „Winter’s Call”. W tej ostatniej kompozycji na szczególną uwagę zasługuje bardzo oryginalny śpiew Teda, który wydaje się być w życiowej formie! W ogóle to wokale stanowią, obok świetnych riffów i solówek, o sile nowej płyty. Cóż, Ted nigdy dotąd nie śpiewał tak pewnie, w tak bardzo różnorodny i urozmaicony sposób. Coraz mniej w nich wpływów Halforda, prawie zupełnie (choć trochę szkoda) zniknęły podobieństwa do Chucka Billy’ego.

Testament „The Formation Of Damnation”(2008)

Bardzo długo kazali nam czekać muzycy Testament na następcę „The Gathering”, bo aż dziewięć lat, a przecież jako takiej przerwy w działalności grupy nie było. Warto było jednak czekać, gdyż nie dość, że „The Formation Of Damnation” oferuje muzykę najwyższych lotów, to został on zrealizowany przez niemal klasyczny skład: Chuck Billy, Eric Peterson, Alex Skolnick, Greg Christian, którzy zostali jeszcze wzmocnieni Paulem Bostaphem. Fanów zespołu zapewne nurtowały zasadnicze dwa pytania: w jakim kierunku podąży legenda thrashu oraz czy nowe dzieło kwintetu z Oakland dorówna „The Getherning”. Na pierwsze pytanie odpowiedź nasuwała się niejako sama, gdyż powrót Skolnicka do składu dla większości sympatyków oznaczał jedno: ponowne położenie większego nacisku na melodię. I tak rzeczywiście się stało, ale od razu trzeba podkreślić – z korzyścią dla samej muzyki. Na krążku Kalifornijczyków nie znajdziemy niczego, czego już wcześniej w twórczości Petersona i spółki nie słyszeliśmy, gdyż „The Formation Of Damnation” stanowi solidne połączenie typowego dla Testament thrashu końcówki z lat 80. i początku 90. z elementami deathowej ekspresji drugiej połowy ostatniej dekady XX wieku. Album przynosi bowiem pierwiastki charakterystyczne dla bardziej melodyjnych płyt zespołu („Souls Of Black”/ „The Ritual”) oraz najlepsze składniki, na jakich bazował „Low”, a wszystko brzmieniowo zbliżone jest do „The Gathering”. Zresztą takiej wysmakowanej, wybornie wyprodukowanej płyty należało się spodziewać, gdyż za brzmieniem stoi nie kto inny, jak sam Andy Sneap. Najkrócej rzecz ujmując... dostaliśmy zagrany w bardzo świeży, nowy... nowoczesny sposób, taki wręcz dociążony „Ritual”. „The Formation Of Damnation” to przede wszystkim płyta Chucka Billy’ego, który wciąż dysponuje niesamowitym, bardzo mocnym, ekspresyjnym, wszechstronnym głosem. Wielki Indianin udowodnił, że znajduje się w życiowej formie i świetnie poradził sobie zarówno z czystymi partiami, które wyraźnie zdominowały album jak i growlingiem. Ten ostatni pojawia się w kilku numerach na zasadzie ozdobników oraz w tytułowym utworze, jedynym w którym Chuck zdecydował się wyłącznie na deathową partię. Tytułowa kompozycja jako jedyna też w prostej linii stanowi jakby rozwinięcie, kontynuację stylistyki z „The Gathering” (nie tylko z racji wokali). Poza znakomitymi wokalami na pierwszy plan wysuwają się mięsiste, ale też przebojowe riffy, poszczególne utwory charakteryzują się świetną dynamiką, wiele się w nich dzieje, zaskakują naprawdę mnogością zmian tempa, zaś swoiste w nich doładowanie zawdzięczamy pewnej, równej grze Paula Bostapha. Okrasę stanowią fajne dialogi gitarowe Alexa Skolnicka i Erica Petersona.
Krążek rozpoczyna bardzo fajne, stylowe intro, w postaci „For the Glory of”, z którego można by zrobić całkiem zgrabny oddzielny kawałek! Dalej jest więcej niż dobrze. Na nowym albumie znalazło się miejsce zarówno na dość ciężkie, szybkie numery nie pozbawione jednak pewnej dozy przebojowości („The Evil has Landed” czy galopujący „More Than Meets the Eye”), które na stałe powinny wejść do koncertowej ramówki jak też i bardziej melodyjne, strukturalnie prostsze kawałki, przywodzące na myśl „ritualową” stylistykę. Do tej drugiej grupy zaliczyć z całą pewnością należy utrzymany w średnim tempie, masywny „Killing Season” i chwytliwy „Afterlife” ze znakomitym głównym riffem. O znacznej różnorodności materiału świadczą utwory o progresywnej konstrukcji, że nadmienię tu tylko „Leave Me Forever”, albo dłuższy „Dangers of the Faithless”, zaskakujący od strony wokalnej oraz niezwykle urozmaicony, złożony (ach te zmiany tempa, mostki!) „The Persecuted Won’t Forget”. W tym ostatnim z wymienionych kawałków muzycy zaproponowali niesamowite połączenie „ritualowej” przebojowości z „gatheringowym” czadem. Co więcej – jeden, powtarzający się motyw tego nagrania przywodzi mi skojarzenia z jednym z najlepszych utworów Testament z pierwszego okresu twórczości grupy, mianowicie z „Practice What You Preach”. Poza tym te niesamowite doładowania w zwrotkach, palce lizać! Jest jeszcze nieprzyzwoicie klasyczny, szybki, zabójczy wręcz „Henchman Ride” z megadethowym przyspieszeniem i metallikowym (krótkim) wtrąceniem, a także wściekły numer tytułowy. Broni się także dość szybki „F.E.A.R.” z klimatycznym wręcz refrenem lub jak kto woli – „ritualowym” zwolnieniem. Dzieło wieńczy tajemniczy „Leave Me Forever”.

Hexen „State Of Insurgency” (2008)

Hexen to młoda, pochodząca z Los Angeles formacja, która powstała w 2003 roku. Dwa dema z 2007 roku zaowocowały kontraktem z niezależną, małą wytwórnią Old School Metal Records, wyławiającą talenty, dzięki której na rynek trafił w sierpniu 2008 roku album „State Of Insurgency”. Teoretycznie jest to drugi album młodych Amerykanów, teoretycznie... gdyż na omawiane dzieło trafiło pięć z ośmiu numerów z „Heal a Million... Kill a Million” (krążka wypuszczonego własnym sumptem w 2005 roku) oraz trzy z pięciu z dema z 2004 roku. Zatem to w pewnej mierze oficjalny debiut płytowy Hexen i tak chyba należy traktować niniejsze wydawnictwo, tym bardziej, że zawiera zbiorczy, z całej dotychczasowej działalności kapeli materiał. Hexen niszczy!!! Album naładowany jest niesamowitą dawką energii, wszystkie bez mała kawałki oparto na ciekawych riffach i przyozdobiono niesamowitymi, melodyjnymi solami. Zaskakuje nie tylko ich jakość, ale też niezliczona wręcz ilość. Mej uwadze nie umknęły świetne partie gitar rytmicznych oraz niesamowita praca perkusji (w takim „Chaos Aggressor” mam nieodparte wrażenie, że Carlos Cruz gra pod Ventora z Kreatora). Zniewala mnogość przejść, motywów, a wszystko zagrano na dużym luzie, bardzo swobodnie, tak jak to potrafią głównie Amerykanie. Można doszukać się nawiązań do dokonań Toxik, Vio-lence, Atrophy, Heathen, Metalliki, Megadeth i Kreatora (niemało zresztą), co świadczy, że muzycy Hexen nie są ślepo zapatrzeni li tylko na dokonania sceny Bay Area, ale także prześledzili uważnie jak grano thrash w innych rejonach Stanów oraz w Niemczech. Mamy do czynienia z „retro-thrashem” w bardzo dobrym wydaniu i wykonaniu. Hexen proponuje thrash środka. Otwierający album, przebojowy, żwawy „Blast Radius”, sytuowany jest nie tak daleko dokonań Megadeth, bynajmniej nie z wczesnego okresu. Bardziej melodyjne fragmenty, riffy czy sola mieszają się z rasowym, zadziornym zacinaniem bądź szybkim wymiataniem i przybrudzonymi wokalami („Knee Deep in the Dead” z ekstra riffem, „The Serpent”, „Mutiny and Betrayal” – wokalnie pod Mustaine’a, instrumentalnie bliski „In My Darkest Hour”). Miarową łupankę przynosi „Gas Chamber”, który po miłym otwarciu nieźle dewastuje umysł słuchacza. Nie gorzej prezentuje się następujący po nim „Past Life” ze świetnym wstępem, ciekawymi ozdobnikami w tle, wieloma zmianami tempa i motywów, zbudowany na kapitalnym riffie. Frapuje w nim niemal ryczący wokal, zaskakuje piękne solo. Sporo stylowej młócki oferują: „Bedlam Walls” i „No More Color”, w którym słychać echa Metalliki, ale prawdziwą rozpierduchę mamy w kompozycji tytułowej, kojarzącej się z dokonaniami Kreatora z czasów „Coma of Souls” (wokal, przejścia, zwolnienie). W bardzo szybkim „Seditions in Peacetime” oprócz stylowego przylutowania formacja dość niespodziewanie serwuje... melodyjne sola i na koniec uspokojenie. Niesamowite wrażenie sprawiają dwa utwory instrumentalne: w części akustyczny „Desolate Horizons” i „Outro” (z partią pianina). Największe pozostawia po sobie „Chaos Aggressor” z akustyczną gitarą na wstępie i podniosłym, majestatycznym graniem w pierwszym fragmencie (niczym Sanctuary). Kawałek przyspieszaja, sola w tle (jako ozdobniki) i melodyjny, acz zadziorny wokal dodają jeszcze kolorytu tej urozmaiconej kompozycji. Zatrzymam się przy kwestiach wokalnych. Przeważa zadziorny, przybrudzony, jakże stylowy, fantastyczny krzyk Andre Hartooniana, którego śpiew przypomina mi nieco wokale Briana Zimmermana z Atrophy (choć inna barwa), czasem ocierają się o manierę Mustaine’a (śpiew przez zaciśnięte zęby), a barwa nie tak odległa jest o głosu Petrozzy. Grę instrumentalistów cechuje polot, pomysłowość, energia, zaś bardzo dobry warsztat wykonawczy i spore już umiejętności dobrze rokują na przyszłość. Gdy idzie o stronę liryczną, to trzeba powiedzieć, że panowie wybrali sobie tematykę nie nową i typową dla kapel thrashowych – wojna, polityka, zniszczenie, przemoc, katastrofy.
Stylową okładkę wykonał Edward J. Repka.

Twelfth Gate „Summoning” (2003)

Chicago – „wietrzne miasto” nam Polakom zawsze kojarzyło się z największym skupiskiem Polonii. A od strony muzyki – od lat uchodziło za symbol bluesa. Mimo to, z tego właśnie miasta wywodziły się dość znane w świecie metalu formacje: Trouble (doom metalowa) i Znowhite (niemal thrashowa). Najwyraźniej w ostatnim czasie doszedł jeszcze jeden, obiecujący band - Twelfth Gate.
Płyta „Summoning” pojawiła się na rynku Stanach Zjednoczonych w lutym, a w Europie w kwietniu 2003 roku. Muzyka na niej zawarta okazała się wspaniałym połączeniem stylistyki Nevermore, Control Denied, Death i Destiny’s End. Niektóre kompozycje przywodziły na myśl nawet “The Politics Of Ecstasy”, inne wydawały się być skrzyżowaniem “Dead Heart In A Dead World” z... po części “Enemies Of Reality” (brzmienie i struktura “Destre Brings” i “Malevolent Sky” idealnie pasowałaby do tego dzieła!). Nagrania okazały się może mniej spójne niż dokonania Nevermore, na pewno bardziej progresywne, zawierały więcej “powietrza”. “Summoning” nasycona została niesamowitymi, ciężkimi thrashowymi riffami, wspaniałymi, nierzadko podchodzącymi pod death metal gitarowymi partiami (wielokrotnie kłaniała się szkoła późnego Death!).
Utwory Twelfth Gate trudno nazwać piosenkami, gdyż w znacznej mierze są to dość trudne, dobrze zaaranżowane, rozbudowane kompozycje. Dzięki wspaniałej, urozmaiconej pracy sekcji rytmicznej – dała się we znaki już na otwierającym album “Mortal Coil” (znów skojarzenia z Nevermore), czy “Waiting In Shadows” oraz “Sugarcoated” (oj, momentami jakże znakomicie wyeksponowane partie basu!) poszczególne nagrania, pomimo swojej dość znacznej długości nie nużyły się. Ciągłe zmiany rytmu, tempa, świetne solówki, zgrabne melodie znamionowały dużej klasy wydawnictwo. Grupa pozostawiła sporo przestrzeni dla bardzo dobrych wokali Scotta Huffmana, którego śpiew przywodził na myśl kilku znanych muzyków, jak: Geof Tate, Warrel Dane, James Rivera, Ray Alder, a chwilami zbliżał się nawet do głosu Bruce’a Dickinsona. Grupa zadbała o staranne aranżacje, wprowadzając wiele nastrojowych, klimatycznych wstępów, jak chociażby mroczne otwarcie “Destre Brings”, albo lekko pseudo arabskie wejście w “Sugarcoated”, a już wolny, tajemniczy początek “Forgotten Names” nasuwa skojarzenia z Black Sabbath czy Mercyful Fate. Stanowią one potrzebną przeciwwagę dla ciężkich, ostrych riffów, gęstych partii gitarowych tworzących momentami istną ścianę dźwięku. Do wyróżniających się kawałków “Summoning” zaliczyłbym: utrzymany w średnim tempie “Mortal Coil” (z podniosłym wokalem), po części balladowy, a w rozwinięciu niemal Maidenowy (!!) “Orpheus”, któremu rzeczywiście bliżej było do tradycyjnego heavy, ostry “Waiting In Shadows” (chwilami “gwałcąca” sekcja), wspaniały, rozbudowany, wielopłaszczyznowy “Sugarcoated”, ciężki, zakręcony, ambitny “Wheel Of Life” z kapitalną pracą sekcji, świetnymi solami i wymiataniem przywodzącym na myśl numery Death, a także utrzymany w stylistyce mocniejszego Destiny’s End - “Bridge Of Uncertainty”.

Death Angel „The Art Of Dying”(2004)

Aż czternaście lat przyszło nam czekać na następcę znakomitego, nowatorskiego albumu “Act III” zespołu Death Angel. Na wydanym w 2004 roku „The Art Of Dying” nie nastąpił powrót do czystego thrash metalu, ale czy ktoś spodziewał się, że chłopaki nagrają “The Ultra Violence” part 2? Otrzymaliśmy za to bardzo urozmaicony muzycznie materiał, na którym usłyszeć można wszystko to, co panowie przez ostatnie kilkanaście lat tworzyli (w The Organization, Swarm, czy też na płytach Death Angel z lat 80-tych). Powstał bardzo zróżnicowany, dojrzały album, będący mieszanką heavy-thrash metalu, punk rocka, czy nawet amerykańskiego rocka. Wszystkie bez mała numery zostały zagrane z niesamowitym polotem, ogromną swobodą (na luzie), do czego to już w latach 80-tych ubiegłego stulecia muzycy grupy zdążyli wszystkich przyzwyczaić. Do tego należy jeszcze dorzucić fantastyczne, pełne młodzieńczego zapału wokale Marka Oseguedy i niesamowite, genialne solówki i ta uderzająca radość grania. Death Angel zachował swój niepowtarzalny styl, kompozycje z nowej płyty czasami zbliżały się klimatem do kawałków z “Act III” (świetne brzmienie, sposób śpiewania wokalisty) a chwilami (ale rzadziej) przywodziły na myśl pierwsze dwa wydawnictwa zespołu. Od razu należy zaznaczyć, iż żadnych “funkowych” fragmentów tym razem nie uświadczymy, ale ich miejsce zajęły rockowe, czy nawet rock’n’rollowe zagrywki. Album zawiera generalnie szybkie, ostre, energetyczne, choć niezbyt skomplikowane aranżacyjnie kawałki, które czasami kojarzyć się mogą z twórczością Motorhead (“Ticker than Blood”), innym razem przypominają późny Megadeth (“Spirit”, “The Devil Incarnate”). Sporo w nich thrashu, ale nie mniej zwykłego rocka!
Mamy tu motoryczny, szybki “Thrown to the Wolves”, oparty na znakomitym riffie, z niezłym refrenem i świetnym solem, nieco udziwniony “5 Steps of Freedom” z melodyjnym, chóralnie skandowanym refrenem, stylowym zwolnieniem, niespokojnymi gitarami i zwariowaną końcówką. “Ticker than Blood” zaskakuje iście speedowym zakończeniem. Wciągającym, narkotyczno-bujanym klimatem frapuje “The Devil Incarnate”. „Prophecy” oferuje wyborną pracę gitar i sekcji, zmienne tempo, ekstra wokale i świetne doładowanie na koniec. Rockowy, a nawet chwilami punkowy “No” z pięknymi ozdobnikami w tle naładowany został nieprawdopodobną energią. “Megadethowe” rwące gitary plus luzackie, rockowe zagrywki gitarzystów i znakomite zwolnienie przynosi “Spirit”. W tym kawałku zaśpiewał perkusista Andy Galeon. W szybkim, rockowo-metalowym “Land of Blood” swoich sił za mikrofonem spróbował z kolei Dennis Pepa. „The Art Of Dying” nie wchodzi za pierwszym razem, potrzeba trochę czasu i osłuchania się z tym materiałem, by zgłębić wszystkie ukryte w nim tajniki i smaczki. I od razu należy zaznaczyć, iż nie powinno się tego wydawnictwa traktować jako typowo thrashowego. Muzyka na tej pięknej płycie to coś więcej niż tylko thrash metal, którego może w połowie jej zawartości można się doszukać. Nie wszystkie kompozycje równo porywają, pewien niedosyt pozostaje, ale i tak na “The Art Of Dying” ma przebłyski geniuszu.

Meliah Rage „Unfinished Business” (2002)

W 1992 roku muzycy Meliah Rage przygotowali demo, na którym znalazło się osiem kompozycji. Niestety wytwórnia Epic, z którą związany był zespół, zapatrzona w modne grunge’owe kapele, nie wykazała zainteresowania tym materiałem, który przeleżał dobrych kilka lat, ale na szczęście został wydany. Bez owijania w bawełnę napiszę, że płyta ta wywarła na mnie piorunujące wrażenie! Toć to – moim zdaniem – najlepsza rzecz jaka się przydarzyła chłopakom z Bostonu! Najkrócej rzecz ujmując “Unfinished Business” stanowi wypadkową dwóch pierwszych płyt. Chłopaki zebrali to, co najlepsze, zmieszali i efekt okazał się rewelacyjny. Znów przebijał klimat wczesnych dzieł Metal Church. Opisując twórczość Meliah Rage nie sposób uniknąć porównań do kapeli Vanderhoofa. Ale nie tylko, gdyż gdzieniegdzie doszukać się można skojarzeń z twórczością Metalliki. Początek “Moment Of Silence” przypomina „One”! zaś końcówka „Season To Kill” zawiera solo, jakby żywcem wyjęte z Czarnego Albumu. Do tego w „Possesing Judgement” Munro chyba niepotrzebnie starał się naśladować sposób śpiewania Hetfielda. Thrashowy wstęp „Blacksmith” czy środkowy fragment złożonego, drapieżnego “Season To Kill” śmiało mogły zdobić dzieła Megadeth. “Unfinished Business” zaskakuje bardzo dobrym brzmieniem. Pod tym względem odstawał tylko ostatni kawałek, dziwnie przytłumiony.
Większość kompozycji urzekała fantastycznymi aranżacjami, widać wyraźnie, że panowie nabrali już doświadczenia, pewności siebie, stąd wysmakowane, intrygujące utwory. Mimo kilku skojarzeń z bardziej znanymi wykonawcami grupa wypracowała własny styl!. Najwybredniejszym sympatykom metalu z pewnością przypadną do gustu otwierający album, ostry „Mind Stalk”, urozmaicony, podniosły „Moment Of Silence” z wieloma zmianami tempa czy intrygujący od początku „Ruthless”. W tej ostatniej kompozycji zaskakiwały wokale. Munro raz zbliżał się do śpiewu Davida Wayne’a, by za chwilę wypluwać słowa niczym Mustaine. Wysoki poziom trzymały też mroczny „Blacksmith” i okraszony genialnym riffem „Possesing Judgement”. Perkusyjna nawałnica nowego bębniarza – Sully’ego Erny, basowy motyw i melodyjne gitary zdobiły luźniejszy „Vilent Force”. O sile tego materiału stanowiły zarówno znakomite, wciąż brudne wokale, jak i życiowa forma duetu gitarzystów: Nichols-Koury. Sprawdziła się też nowa sekcja rytmiczna. Oczywiście na tym wydawnictwie nie zabrakło chóralnych okrzyków.
Po raz pierwszy mógłbym zaryzykować stwierdzenie: oto Meliah Rage zdystansowało swojego konkurenta – Metal Church. Cóż z tego, skoro w 1992 roku nikt nie mógł oficjalnie tego potwierdzić. Świetna, choć nie odkrywcza płyta!

Helstar „The James Rivera Legacy” (2001)

Nie jest to regularny album, nie jest to także typowa składanka w stylu „The Best of...”. Wytwórnia Iron Glory wykorzystując przychylną dla muzyki metalowej atmosferę sprawiła nie lada prezent sympatykom tej amerykańskiej formacji, wydając na jednym krążku dwa dema. Pierwsze cztery nagrania pochodzą z dema Helstara z 1990 roku, kolejne sześć to kawałki Vigilante (Helstar zmienił szyld) z 1991. Dobrze się stało, że ten niedoceniony i odrzucony wręcz przez wytwórnie płytowe materiał, na przełomie lat 80-tych i 90-tych, wreszcie po latach ujrzał światło dzienne. Oba dema zawierają dawkę dużej klasy muzyki. Demo Helstara za bardzo nie zaskakuje, ale co istotne fantastycznie brzmi, w niczym nie ustępując ówczesnym studyjnym produkcjom. Galopujący “Sirens Of The Sun” stanowi przykład klasycznej helstarowej półballady z ostrym rozwinięciem. “Changeless Season” wyróżnia się pięknym wokalem i balladowym klimatem z klawiszami w tle. “Social Circle” i “Scalpel And The Skin” już wyraźnie naznaczone były piętnem helstarowej stylistyki, rozbudowane, złożone z wielu motywów, wielu przejść i zmian tempa. Ciężkie, nisko strojone gitary, trochę monotonny śpiew i techniczne smaczki, mniejszy udział melodii wyraźnie wskazywały, w jakim kierunku podążyłby Helstar, gdyby przetrwał. Ambitne demo Vigilante wymagało już większej uwagi oraz wielu przesłuchań od odbiorcy. Trudne w odbiorze, niemalże power/thrashowe utwory nie pozostawiały wątpliwości, że Vigilante jeszcze bardziej niż Helstar postawiło nacisk na stronę techniczną, mniejszy na melodię. Przebogate aranżacje i instrumentalne zawiłości Roba Trevino zdecydowanie podniosły wartość tego urozmaiconego materiału. Demo Vigilante muzycznie nie różniło się od dokonań Helstara. Ciągłe zmiany tempa, rytmu, spowolnienia, zaskakujące przejścia, wyborne solówki i znakomity wokal Rivery stanowiły znak firmowy muzyki zespołu. To z tego materiału pochodzi fantastyczny “Black Silhouette Skies” z podniosłym refrenem i świetnym riffem. Niektóre kompozycje Vigilante cechowało nieco suche, przytłumione brzmienie. Oba dema znakomicie stylistycznie i brzmieniowo pasują do siebie, sprawiając wrażenie jednolitej płyty.

Sadus „Out For Blood”(2006)

Na niezłą próbę nerwów wystawili swoich fanów muzycy kalifornijskiego Sadus. Aż dziewięć długich lat przyszło nam czekać na premierowy materiał tria z Antioch. Ale warto było! Cierpliwość fanów bezkompromisowego, agresywnego thrashu została sowicie wynagrodzona. Darren Travis (g/v), Steve DiGiorgio (b) i Jon Allen (d) nie zawiedli. Po wydanym w 1997 roku bardzo technicznym i klimatycznym zarazem “Elements Of Anger” zespół zaproponował kolejny ambitny, wysmakowany, dopieszczony, dopracowany i do tego cholernie mocny album, który otrzymał tytuł „Out for Blood”. Frontalnego powrotu do szalonego tempa ze „Swallowed In Black” nie ma, choć w kilku utworach („Sick”, Freak”) kapela przypomina, jak kiedyś grała. Dostaliśmy mieszankę tego wszystkiego, co wcześniej w twórczości grupy występowało, czyli: brutalności, siły, epickich fragmentów, wielu technicznych, skomplikowanych zagrywek, zaś nad całością unosi się wciąż ten bezwzględny, wściekły, rozpoznawalny wokal Darrena. Przeważają średnie, a nawet dość wolne tempa, ton płycie nadaje rewelacyjna sekcja rytmiczna, a to co ze swoim basem wyprawia Steve już w głowie normalnego śmiertelnika zmieścić się nie może. „Out for Blood” to zdecydowanie jego album, choć w wywiadzie DiGiorgio skromnie twierdzi, że to najbardziej zespołowa płyta... Może nawet tak jest, ale fenomenalne partie basu do tego stopnia zauroczyły niżej podpisanego, że... zupełnie nie zauważył dość skromnego udziału solówek gitarowych! I wiecie, że taki obrót sprawy mi nie przeszkadza, nie wadzi! Braku solówek w kilku kawałkach nie odczuwa się absolutnie, tyle się w nich dzieje. Co więcej... krążek zawiera kilka niespodzianek w postaci niemalże kosmicznych pasaży... klawiszowych DiGiorgio. Posłuchajcie sobie parokrotnie takich kawałów jak: „No More”, „Lost it All”. Te syntezatorowe plamy mogą Was początkowo zniesmaczyć, ale tylko za pierwszym podejściem... Z „panią elektroniką” grupa już flirtowała na poprzedniej płycie, na nowej mamy eksperymentów ciąg dalszy. Pozwolę sobie wyjątkowo pominąć opisywanie zawartości krążka – sprawdzicie ją sobie sami. Sympatyków ambitnych form muzycznych zachęcać chyba do tego nie muszę, a jak mniemam, tylko tacy sięgają po Pure Metal. Prywatnie powiem Wam, że najwięcej frajdy sprawiły mi trzy kompozycje: „In The Name Of...”, „Freedom” i tytułowa. Ale cała reszta jest nie mniej frapująca. Z dziennikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że gościnnie, wokalnie w ostatnim numerze „Crazy” wsparł grupę Chuck Billy. Bardzo cieszy mnie wysoka forma Kalifornijczyków. Mam nadzieję, że na kolejny materiał sympatycznego tria z Antioch nie będziemy czekać kolejnych dziewięciu lat.

E-Force „Modified Poison” (2008)

Dość długo nie przepadałem za twórczością Voivod, po prostu to nie do końca była moja muzyka, moja działka. Olśnienie przyszło dopiero wraz z „Phobos” i nie ukrywam, głównie dzięki Ericowi! Debiut E-Force wszedł mi momentalnie, zresztą nie mogło być inaczej, skoro bardziej jeszcze ten krążek ukierunkowano w stronę thrashu. Wiedziałem, że „Modified Poison” spodoba mi się, że będzie to album wyjątkowy, po prostu czułem to wewnętrznie. Nie myliłem się, posłuchałem i ? całkowity odlot! Wystarczy otwarty, czysty umysł, by takie chore, zakręcone dźwięki rajcowały. „Modified Poison” zawiera dawkę niezwykle zakręconego, czasem nawet połamanego, chwilami „chorego” thrash metalu, niby oldschoolowego (zwłaszcza w budowie, strukturze kompozycji), ale jakże współczesnego zarazem. To tak jakbyście wzięli voivodową stylistykę z czasów, gdy śpiewał tam Eric i doprawili ją, dociążyli, doładowali (niepotrzebne skreślić) thrashowym sosem. Masywne riffy, wysmakowane, momentami bardzo melodyjne sola (czasami po kilka na kawałek) znajdują tu mocne wsparcie w wyrazistym, ostrym basie i ciekawej pracy perkusji. Dorzućmy do tego niesamowite, wściekłe, bardzo agresywne, momentami nawiedzone, fantastyczne jednym słowem wokale Forresta (często jest to typowy wczesno-thrashowy krzyk – pod Petrozzę, chwilami partie sytuują się bliżej growlu, coś może ala Carcass, niekiedy nawet podchodzą pod blackowy skrzek) a obraz płyty jest już pełen.
Nieodparcie mam wrażenie, że zarówno Cyril Bernhard, jak i sam Eric mocno zapatrzeni są w dawne dokonania Dave’a Mustaine’a i jego Megadeth. Dotyczy to tak samego riffowania (pierwsza część niesamowitego „Deviation”, a także „Modified Poison” – tu kłania się Megadeth z czasów „Angry Again”, czy też „Lobotomized” oraz „Revolution Riot Act”, by zapodać tylko te najbardziej oczywiste, narzucające się z miejsca przykłady), jak i niektórych melodyjnych solówek („Modified Poison”, „Malpractice”). To nie jedyne, ale dominujące skojarzenia. We wspomnianym, złożonym ‘Deviation’ mamy iście voivodowy klimat, a w drugiej części nieco testamentowego wymiatania, z kolei „Lobotomized” momentami ociera się o nevermorowe wpływy (początek: riff, bas i perka). To jednak nie wszystko, uważnie wsłuchując się w niniejszy album wychwycimy, że Forrest z kolegami próbują podążać tropem późnego Coronera, momentami przebija się także chory, thrashowy klimat Sadusa („Perfexionist”, wokalny wyziew, perkusja). Uwagę przykuwają nietypowe wokale w „Agent 99” i coverze Voivod – „Victory”, ale co w nich frapującego, sprawdźcie sami. Jednak wspomniane zapożyczenia i podobieństwa, czy też ukłony w stronę chlubnej metalowej przeszłości niechże nie przysłonią Wam Drodzy Czytelnicy istoty muzycznego przekazu jaki ze sobą niesie Forrest na „Modified Poison”. Eric bowiem ma własną wizję thrashu i niemało swoich autorskich pomysłów, za co go tak cenię. Nietypowy thrash z debiutu doczekał się wszakże kontynuacji, co mnie osobiście niezmiernie cieszy. Co więcej Kanadyjczyk mieszkający we Francji postarał się o znacznie dojrzalszy, lepszy materiał. Trudno obecnie wskazać drugi taki band, który poruszałby się po tej samej, co E-Force orbicie. Gdy idzie o warstwę liryczną, dotyka ona bardziej przyziemnych spraw, jak korupcja, wyniszczenie Ziemi, manipulacja, broń biologiczna, bunty, brak perspektyw. Kapitalna okładka stanowi udane dopełnienie niezwykłej, niebanalnej, wciągającej muzyki.

Exodus „The Atrocity Exhibition – Exhibit A” (2007)

Będzie krótko i na temat. W 2007 roku Holt przygotował wraz ze swymi kolegami niebanalny, wysmakowany, niełatwy w odbiorze i ocenie album. Im dłużej się go poznaje tym smakuje coraz bardziej, wciąga swym klimatem. Odnotujmy udany powrót po chorobie Toma Huntinga, który gra jak za swoich najlepszych lat oraz coraz lepsze wokale Dukesa, do niedawna przecież technicznego grupy. Posłuchajcie sobie „Children Of The Worthless God”, Rob naprawdę w nim śpiewa. Podobać się może także bas (Jack Gibson), świetnie uzupełniający i tak mięsiste gitary. Większy udział w tym albumie miał tym razem Lee Altus. Wspaniałe, długie kawałki okraszono znakomitymi solami (tak Gary’ego jak też Lee). Niezwykłą melodyjnością wyróżnia się „Children Of The Worthless God”, reszta – wypisz wymaluj... epicki thrash. Tak i to chyba wystarczy za cały komentarz do tej pięknej płyty.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 10:44 
Offline
Sleepwalker

Rejestracja: Wto Lut 03, 2009 13:33
Posty: 572
ciąg dalszy...

E-Force „Evil Forces” (2003)

Pamiętacie albumy Voivod, na których nie zaśpiewał Snake? Tak, mam na myśli głównie „Negatron” i „Phobos” (plus składankowy „Kronik” i koncertówkę „Voivod Lives”) z Erickiem Forrestem na wokalu (i basie). Po opuszczeniu Voivod Eric utworzył (2001 rok) własny band, właśnie E-Force, z którym w 2003 roku nagrał debiutancki krążek „Evil Forces”. Forrest sam wypowiadał się o zawartości tego albumu, jako o „cyber old school thrash metalu”. Brudne, ciężkie brzmienie, odhumanizowana atmosfera, mrok, masywne kompozycje z pierwszej płyty nowej grupy przypominają dokonania Piggy’ego i spółki z drugiej połowy lat 90tych XX wieku. Ale to nie wszystko, bowiem mamy też naleciałości brudnego brzmienia i atmosfery „złego” metalu lat 80tych. Znajdziecie tu niezwykle masywne granie, kojarzące się z późnym Testamentem lub niektórymi dokonaniami Nevermore. Uderza bezpośredniość przekazu, frapuje bardzo ciężkie brzmienie, z wszechobecnym, tłustym basem i mocarnymi riffami. Opętańcze wokale świetnie wpasowano w ten mroczny album. Posłuchajcie takich kawałów jak „Satanic Rituals”, „Mayhem”, „Psychopath” czy „Global Warning”, w których dominuje riff, albo ciężkiego „Forest Of The Impaled” z klawiszowym tłem. Jest jeszcze powolny „Belief” (kłania się Black Sabbath). Poraża moc gitar, frapuje złowrogi klimat całości. Powstał nad wyraz ambitny longplay, wyraźnie dystansujący zarówno równolegle wydane dzieło Voivod (zatytułowane po prostu – „Voivod”, ponownie Snake na wokalu), jak i kolejny album tej zacnej kapeli („Katorz”), nagrany trzy lata później.

Nasty Savage „Psycho Psycho” (2004)

Kolejny wyborny powrót dawnej legendy thrash metalu z Tampy stał się faktem! Długo nie mogłem tak do końca przetrawić tej niebanalnej, niełatwej w odbiorze, choć wcale nie aż tak skomplikowanej, znakomicie zaaranżowanej, świetnej muzyki. Zaskoczyło mnie tak ciężkie, przy tym ...duszne, sporymi fragmentami iście doomowe brzmienie. Zaraziłem się tym klimatem po dość długiej przerwie, jaką sobie zrobiłem w słuchaniu tego wydawnictwa, które z początku wydawało mi się jedynie dobre. W przeciwieństwie do Death Angel i Exodusa produkcja tego materiału do nowoczesnych nie należy, nie znaczy że jest zła, o nie, dawno nie otrzymałem tak klasycznej płyty, stanowiącej szkolny przykład grania muzyki typowej dla dekady lat 80-tych. Świadczy o tym budowa poszczególnych kompozycji, ich brzmienie i klimat. Tak, czas dla muzyków Nasty Savage zatrzymał się w miejscu. Ta płyta wchodzi pomału, topornie nawet, ale wciąga swoim niesamowitym klimatem.
Dwanaście równych, zwartych, thrashowych kawałków zamieszczonych na “Psycho Psycho” wbija w ziemię. Krążek powala zarówno od strony instrumentalnej, jak i wokalnej. Duże brawa należą się duetowi gitarzystów: Ben Meyer – David Austin, których niebanalna, pełna polotu i zaangażowania gra - czyli zwarte, miarowe podkłady, wyborne solówki - naprawdę frapuje i stanowi wzorzec dla młodych muzyków. Podobnie rzecz ma się w przypadku sekcji rytmicznej. Bas Richarda Batemana chwilami wyeksponowano (jak w “Hell Unleashed”, “Dementia 13”), z kolei perkusja Curtisa Beesona ociera się momentami o techno thrash (“Human Factor”). Do tego dochodzi brudny, zaangażowany, wściekły, zadziorny wokal Nasty Ronnie'go. Czasami podchodzi on w swoim śpiewie pod dawne popisy Toma Arayi ze Slayera. Przejmujący, z rzadka uzupełniony o wysokie rejestry (ala King Diamond) wokal znakomicie podkreśla atmosferę płyty. Słychać nawiązania do debiutu – w dobrych melodiach (choć o chwytliwości mowy nie ma) i świetnych rytmach, a także w może niewyszukanych, ale jakże genialnych riffach. Ciężkie, mocne wokale, klimat i brzmienie nie tak odległe “Indulgence” oraz śmiałe nawiązania w partiach solowych do “Penetration Point” powodują, że omawiany album nie nuży, a wręcz przeciwnie frapuje. Wspomniana mikstura najlepszych elementów składowych muzyki Nasty Savage zaowocowała bardzo udanym krążkiem. Pora kilka słów poświęcić zawartości albumu.
Zaskoczeniem z pewnością dla wielu okazują się wolniejsze, nie waham się użyć określenia - doomowe, ale przy tym bardzo ciężkie fragmenty. Takie “ Hell Unleashed” czy “Terminus Maximus” w swoich wstępach przypominają “Clouds” grupy Tiamat (pierwszy z wymienionych kojarzy mi się ze “Sleeping Beauty”). Oczywiście później następują przyspieszenia i zagęszczenie brzmienia, gitary żwawo wymiatają. Do tego brudny, mroczny wokal... Przeważają dość szybkie, ale nie za szybkie kawałki, sporo się w nich dzieje, jest wiele zmian tempa, przejść. Przodują tu dynamiczny, ciężki, urozmaicony “Human Factor”, zróżnicowany pod względem tempa “Dementia 13” za znakomitymi wokalami i kapitalnym gitarowym wymiataniem. Nie gorzej prezentują się motoryczny, klimatyczny “Step Up to the Plate”, ze znakomitym perkusyjnym doładowaniem, galopadami czy następujący po nim “Return of the Savage”. Rozpędzający się “Betrayal System” ze świetnymi, zacinającymi gitarami i dość dziwnym wokalem przyozdobiono fantastyczną solówką. “Merciless Truths” oparty na znakomitym riffie i zaciekłym wokalu zamyka ten jakże porywający album. Możecie mi wierzyć, pozostałe nie wymienione tu kompozycje w niczym nie ustępują tym wyróżnionym.

Twelfth Gate „Threshold Of Revelation” (2006)

Trudna to płyta, niebanalna, ambitna, wymagająca skupienia, wsłuchania się. Zatrudnienie drugiego gitarzysty (Jima Stoppera) wzmocniło jeszcze bardziej siłę rażenia Twelfth Gate. „Threshold Of Revelation” zawiera rasowy power/thrash metal z mnogością przejść, wieloma zmianami tempa i rytmu, bardzo ciężkimi, zagęszczonymi partiami gitarowymi (thrashującymi w starym stylu), wzorową niekiedy wręcz gwałtowną pracą sekcji, potęgującą jeszcze wrażenie mocy, znakomitymi wokalami Scotta Huffmana. Wokalista potrafi wrzasnąć (“Come Alive”), ale też świetnie radzi sobie w spokojniejszych fragmentach. Muzycy zespołu już od debiutu depczą po piętach innej amerykańskiej formacji – Nevermore, wciąż zostając pod wyraźnym wpływem ich twórczości. Niejednokrotnie otrzymujemy istną ścianę dźwięków i nawałnicę riffów (szybki „Loyal”, mocny, pogmatwany „Critical Elements”), ale grupa dobrze odnajduje się w bardziej stonowanych fragmentach (nastrojowy wstęp „Together Divided”, nostalgiczne wstawki w„Delving Too Deep”, klimatyczny po części “Inner Core” z wplecionym w tle kobiecym śpiewem), dzięki którym album nie nuży. „Threshold Of Revelation” otrzymało nowoczesne, ale przy tym przesadnie nie za bardzo wypolerowane brzmienie. Brudu na tej płycie nie brakuje. W dodatku to mroczna, ciężka, masywna, agresywna, ale nie pozbawiona pewnej dawki melodii i progresu pozycja.

Cage „Darker Than Black”(2003)

Cage swoim trzecim krążkiem wygrało przetarg, albo też i mistrzostwo świata w klonowaniu „Painkillera”. Śmiało można stwierdzić, że tytuł płyty miast „Darker than Black” powinien brzmieć: „Painkiller II – trzynaście lat później”. I to jedyny niewielki zarzut, jaki można wytknąć muzykom Cage, którzy na swych albumach prezentują mocny heavy metal, osadzony w stylistyce lat 80., ale dodajmy – ujęty w nowocześniejsze ramy brzmieniowe.
Płyta zawiera dawkę szybkiej, bardzo dobrze zagranej, agresywnej, przebogatej muzyki, ze znakomicie brzmiącymi, fantastycznymi partiami gitarowymi oraz niesamowitymi wokalami.
Wspaniałe partie gitarowe, ostre, dynamiczne, chwilami wpadające w galopady (kłania się twórczość Iced Earth), czy też pędzące, speedowe przy tym melodyjne stanowią podstawę tego dzieła. Do tego dodać należy w większości znakomite riffy, genialne przyspieszenia (znów jak u Iced Earth), bardzo dobre i urozmaicone solówki, za które odpowiedzialni są: Dave Garcia i Anthony Wayne McGinnis. Elementem przykuwającym nie mniejszą od gitar uwagę są niesamowite wokale Seana Pecka, urozmaicone i w znacznej mierze zaskakujące, zadziorne, niesamowicie ekspresyjne... Peack śpiewa zarówno w niskich, jak i w wysokich rejestrach, krzyczy, a w trzech kawałkach zapuszcza się w blackowy skrzek. „Trójka” Cage to istna kopalnia killerów, że wymienię tu tylko kilka: „Kill the Devil”, „Chupacabra”, „White Magic”. Na tak bezkompromisowej płycie znalazło się też miejsce na przebojowy „Eyes of obsidian” czy rozbudowany „Wings of Destruction” ze wspaniałymi podkładem gitarowym i wszechstronnym wokalem.

Slayer „World Painted Blood” (2009)

Ufff, ależ zamieszali! Jestem ZA a nawet PRZECIW! „Za” bo jest naprawdę udana, fajna płyta. „Przeciw”... bo jednak jak już doceniłem i zasmakowałem w dźwiękach „Diabolus in Musica” oraz nieco mniej w „God Hates Us All”, to powrót do przeszłości na „Christ Illusion” i „World Painted Blood” musi budzić mieszane uczucia i odczucia. Kiedyś, czyli do 1988 roku, czyli do albumu „South of Heaven” Slayer kreował trendy, rządził i dzielił w ciężkiej muzyce, ustalał jej ramy, wprowadzał nowe rozwiązania. Od następnej płyty mamy albo mniej lub bardziej udane powtórki z rozrywki, albo próby zmian i dopasowania się do panujących trendów (pozostając wciąż rozpoznawalnym, agresywnie brzmiącym bandem). Oczywiście bardziej byłbym zadowolony z kontynuacji stylistyki z „Diabolus in Musica” oraz „God Hates Us All”, ale nie marudzę. Od strony czysto muzycznej to kolejny powrót do przeszłości, bardzo dobry i udany zarazem. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wytknął po raz kolejny Slayerowi, że serwuje nam odgrzanego kotleta (jakikolwiek udany by tenże nie był). Slayer to jednak Slayer – jak się utarło, fani (zdecydowana większość) będą/są zadowoleni, ci którzy lubią Slayera – polubią ten album, jest bowiem w nim wszystko to, co zespół w przeszłości robił: są szybkie kawałki, ciężkie numery oraz trochę bardziej nastrojowych dźwięków. Powstała niesamowicie równa (bez dwóch zdań najrówniejsza od 1990 roku) płyta, a czy najlepsza od 19tu lat? Tego nie powiem, nie potwierdzę... ale nie zaneguję, każdy ma prawo ją odbierać po swojemu. Ja po prostu jestem zadowolony z kolejnych, nowych numerów Zabójcy, z wokali Toma (fakt, słychać w paru miejscach, że chłop najlepsze lata dawno ma za sobą), z chwilami doniosłej perki Lombardo, wysuniętej do przodu (choć wolę ciężar i moc Bostapha, jednak klasę Deave’a dostrzegam i doceniam), jestem zadowolony z typowej gitarowej jazdy, z typowych slayerowych solówek i z tego, że większa część materiału wyszła jednak spod ręki Jeffa. Hanneman pokazuje wielką klasę. Chyba do końca życia będę złośliwie twierdził, że Hanneman bije na głowę Kinga.
Przeważają krótkie, proste utwory, jak „Unit 731”, „Snuff”, z których uderza punkowa bezpośredniość i agresja. Motoryczny „Hate Worldwide”, „Public Display of Dismemberment” porażają mocą, „Psychopathy Red” – jakby żywcem wyjęty z „Reign in Blood”, miażdży, „Not of this God” intryguje, wszystkie z werwą i świeżością zagrane. Na płycie nie brak też tych bardziej urozmaiconych, niepokojących numerów, jak tytułowy czy „Beauty Through Order” (moim nieskromnym zdaniem jedyny numer na miarę dawnych klasyków), albo tajemniczy „Playing with Dolls” (udane nawiązanie do kompozycji „Seasons in the Abyss”). Pojawia się w nich to co najbardziej cenię i lubię w twórczości Slayera, czyli wolniejsze, masywne fragmenty i klimat (tak, jestem jednym z nielicznych nienormalnych sympatyków dokonań Zabójcy, którzy wyżej stawiają ciężar, moc i wolniejsze dźwięki nad napierdalankę). Generalnie jednak brak hitów, brak kawałków do których po latach będzie się wracać (jak do „Angel of Death, „Raining Blood”, „South of Heaven”, „Postmortem”). Nie znaczy, że na „World Painted Blood” znalazły się przeciętne numery, nie... praktycznie wszystkie są dobre lub nawet więcej niż dobre, ale magicznych, takich jak „Dead skin mask”, „Mandatory suicide” czy „Seasons...” brak, choć na poziomie „213” czy „Bloodline” już takowe znajdziemy, że wspomnę tu tytułowy, czy niespokojny, klimatyczny „Human Strain”, czy najjaśniejszym blaskiem świecący „Beauty Through Order” – wszystkie wymienione to naprawdę bardzo udane kawałki. Najbardziej zaskakuje jednak „Americon”, autorstwa Kerry’ego, taki nietypowy, z dużym zastrzykiem groove. Najważniejsze, że materiał panowie zaproponowali bardzo urozmaicony materiał, praktycznie każdy utwór żyje własnym życiem, brak tu wypełniaczy. Ta płyta ma w sobie jednak jakąś magiczną moc, a muzyka z niej aż płynie, to swoista podróż po całej dyskografii Slayera. Dla każdego coś miłego.

Distant Thunder “Welcome The End” (2004)

Miał to być trzeci album Destiny’s End, ale James Rivera rozwiązał tamten band, powołując w jego miejsce nowy... z nazwy jednoznacznie wskazujący na powiązania z Helstar! Rivera jednak tylko wskrzesił ducha Helstara, a nie w prostej linii samą legendę, rezygnując ze starej nazwy. Muzykę zaś ukrył pod nowym szyldem: Distant Thunder. Powstał koncept album, choć tak naprawdę tylko pierwsze siedem kawałków go tworzy. Aż pięć tytułów utworów z „Welcome The End” zostało zaczerpniętych z tekstu nagrania „The Watcher” z płyty „Transition” Destiny’s End. Czyż to nie wspaniała klamra spinająca wszystko to, co James do tej pory zrobił? Muzyka Distant Thunder nie jest tak bardzo intensywna i ciężka, jak dokonania Destiny’s End, a strukturą utworów, pracą gitar i sekcji, partiami wokalnymi wyraźnie różni się od tego co Rivera równolegle współtworzył w Seven Witches. Mocno osadzona w klimatach lat 80., podana w nowoczesnej oprawie i brzmieniu, dość prosta, przejrzysta, świetnie zaaranżowana, wybornie zagrana, przywodzi skojarzenia z Helstar. Zresztą te same się nasuwają, choćby w zbliżonej konstrukcji albumu, w składowych jej elementach: introdukcja, nagranie instrumentalne czy przynajmniej jeden choć po części balladowy kawałek. Jednak Rivera z kolegami nie do końca odtworzyli klimat dawnej legendy, pewnie nawet tego czynić nie zamierzali. Różnice pojawiły się w samej strukturze utworów, u Distant Thunder dość prostej... a u Helstara była ona złożona. To bez wątpienia album Rivery, jego wszechstronne partie porywają, a blackowe wstawki wokalne (“Fire in the Skies”) intrygują. Najmocniejsze punkty programu? „Souless Inventions”, „Hopeless Creator”, „Fire in the Skies”, „Beyond the Black Field of Stars”, “Lost in Time”.

Taunted „Zero” (2006)

Power/thrashowy Taunted z Bay Area powstał w 1992 roku na gruzach mało u nas w kraju znanej, funkcjonującej w latach 80. XX wieku grupy Annihilation. W ciągu czternastu lat istnienia muzycy dorobili się ledwie trzech demówek, by w końcu w 2006 roku zadebiutować koncept albumem „Zero”, opowieścią o nawiedzonym domu. Swój debiutancki - mroczny - album, przesycony atmosferą grozy, bliskiej dokonaniom niejakiego Kinga Diamonda, wydali muzycy własnym sumptem! Na „Zero” trafiło dwanaście zgrabnych, generalnie dość prostych, utrzymanych w przeważającej mierze w średnim tempie utworów, opartych na mocnych, rwących, thrashujących riffach, bezbłędnie pracującej sekcji (sporo ciekawych przejść). Dobrych melodii na tym krążku nie brakuje. Niewątpliwym atutem grupy jest zadziorny, ostry, niski, momentami wręcz jadowity, krzykliwy, bardzo ekspresyjny wokal Jacquesa Serano. Na osobną uwagę zasługują wyborne solówki Joey’a Genoni’ego w „Door Gate”, „Ride Alone”, „Stereo Furniture” czy „Leaving”. Swój niewątpliwy kunszt i talent pokazuje gitarzysta w instrumentalnym „Scent of Hell”. W muzyce Taunted wychwycić można dalekie echa późnego Sanctuary czy wczesnego oblicza Nevermore („Still Believe”, „Leaving” – klimat i sola), a w cięższych kawałkach Kalifornijczycy zbliżają się do dokonań Overkill („Dream Reality”, końcówka „Entity Zero”). Amerykanie z Taunted mają smykałkę do tworzenia dość krótkich, zgrabnych, porywających numerów.

Metallica „Death Magnetic” (2008)

Nie liczyłem na powrót „Czterech Jeźdźców” w glorii i chwale, nie po tak odpychającym, zwłaszcza brzmieniowo, kontrowersyjnym i denerwującym „St. Anger”. Metallica przygotowała w 2008 roku materiał będący swoistym pomostem łączącym cztery pierwsze – thrashowe – albumy z krążkiem „Metallica”. „Death Magnetic” śmiało mógłby (a może powinien?) ukazać się w 1990 roku. Krążek jako „całość” wcale nie sprawia wrażenia jakoby grupa odcinała kupony od przeszłości. Kawałki, jakie trafiły na „Death Magnetic” do krótkich nie należą, wszystkie zaś są bardzo dopracowane, dopieszczone... i co ważne nie przekombinowane i wszystkie bez mała trzymają dobry, wyrównany poziom. Znowu zespół sprężył się, zmobilizował na tyle, że nagrał album praktycznie pozbawiony wypełniaczy (a takowe pojawiły się przecież na „Load” i „Reload”). Powstała nad wyraz spójna, zwarta płyta, zawierająca znów sporo mocnych, ciężkich, ale chwytliwych zarazem a nawet chwilami błyskotliwych riffów, dobrych, pomysłowych, długich, szybkich solówek, niewymuszonych zmian tempa. Co najważniejsze – panowie przypomnieli sobie, że kiedyś... znaczy się jeszcze 20 lat temu grali thrash. „Death Magnetic” nie jest wprawdzie typowo thrashowym albumem, ale nawiązuje do chlubnej przeszłości i stylu, jaki Metallica współtworzyła. To taka uthrashowiona, brudna, niedbale, surowo brzmiąca (niektórym bardzo to przeszkadza), mocna metalowa muza ze szczyptą rocka lat 90tych. Parę grzeszków należy grupie wytknąć... właściwie jeden zasadniczy: cytowanie samej siebie, gdyż odwołań do własnej twórczości jest sporo (fragmenty „That Was Just Your Life”, „My Apocalypse”, „The Day That Never Comes”, „The End Of The Line”). Ale w muzyce Amerykanów (i jednego Duńczyka) nie ma przypadkowości... to celowe zagrywki, zresztą nawiązań do przeszłości jest znacznie więcej. Na „Death Magnetic” mamy istny koktajl wcześniejszych dokonań grupy, może jedynie z pominięciem poprzedniego krążka. Gdzieniegdzie pojawiają się też cudze patenty (ale zawsze one były, w mniejszym czy większym wymiarze), że wspomnę tylko niemal „ironowe” solo w „The Day That Never Comes” oraz „purpurowe” naleciałości w tymże, jak też krótki motyw z „Cyanide”. Zgrabny „Broken, Beat & Scarred” zalatuje mi lekko Zeppelinami... Mamy więc tu swoiste zaglądanie do lat 70-tych, podobnie jak to miało miejsce kilkanaście lat wcześniej na „Load” i „ReLoad”.
Największe plusy, oczywiście poza samymi kompozycjami to z pewnością powrót do krzykliwych wokali Jamesa Hetfielda, a także solówki Kirka Hammetta, za którymi tak wielu fanów się stęskniło. Partie gitarowe stanowią o sile tego albumu, choć trzeba uczciwie przyznać, że sprawiają wrażenie trochę za mało drapieżnych. Największe wrażenie sprawia istna petarda w postaci niesamowicie ciężkiego i szybkiego „All Nightmare Long” (thrashowy killer, którego nie powstydziliby się muzycy Slayera). Wiarę w powrót starej-dobrej Metalliki przywraca już otwierający album, naprawdę thrashowy „That Was Just Your Life”. Nie gorzej wypada bardzo fajnie zaaranżowany „The End Of The Line” z miłym rozwinięciem i zgrabnym środkowym fragmentem. Na rewelacyjnym, zniewalającym, lekko orientalnym motywie oparty został mój cichy faworyt z całego albumu, czyli „Broken, Beat & Scarred”, mocny i przebojowy zarazem. Świetnie prezentuje się bardziej heavymetalowy „The Judas Kiss”. Cieszy mnie także fakt, że Metallica wróciła do komponowania długich, instrumentalnych, naprawdę pomysłowych kawałków. W masywnym, utrzymanym w średnim i wolnym tempie „Suicide & Redemption” dzieje się naprawdę sporo. Nie mogło w nim zabraknąć obowiązkowej balladowej wstawki w środku. Są jeszcze dwie ballady: „The Day That Never Comes” i „The Unforgiven III”, która swoje poprzedniczki przypomina chyba tylko tytułem i klimatem. Najmniej jak dotąd przekonały mnie dość zadziorny, żwawy „Cyanide” oraz zamykający album, szybki, mocny „My Apocalypse” z ciekawą linią basu Roberta Trujillo. Ale to i tak dobre numery, innych tu po prostu nie ma! Nastąpiła zmiana na stołku producenckim, Boba Rocka zastąpił Rick Rubin, który okazał się nie tyle stricte producentem, co doradcą, czy nawet niezłym psychologiem. Nastąpił udany powrót Metalliki do takiej formy muzycznej, która zadawala zdecydowaną większość i tak niemałego przecież grona fanów.


no i moja złota 10tka:)))) a raczej 11tka:))))

10. Cage „Hell Destroyer” (2007)

Bez dwóch zdań jest to jedna z najlepszych heavy/power metalowych płyt XXI wieku, zawierająca 75 minut muzyki, generalnie szybkiej, bardzo intensywnej. Zniewala niesamowita motoryka nagrań, polot i rozmach z jakim muzycy zrealizowali ten krążek. Kalifornijczycy po raz drugi nagrali płytę-hołd dla „Painkillera”, choć tym razem użyli znacznie bogatszych środków wyrazu, różnych smaczków, ozdobników. Powala mnogość motywów, przejść, pysznych solówek, ozdobników, zaś mocne i chwytliwe riffy budzą szacunek. Pędząca sekcja nie daje wytchnienia. Pod względem instrumentalnym i wokalnym dostaliśmy przebogaty materiał, przebijający przynajmniej dwukrotnie swym rozmachem „Darker than Black”, którego omawiana płyta stanowi stylistyczną kontynuację. Cage postawiło na zmasowany atak gitar i perkusji, a rewelacyjne, wszechstronne wokale Seana Pecka sprawiają, że materiał ten naprawdę porywa. To jego płyta! Wokalista użył tu różnorodnej palety barw („Abomination”), mamy więc i wściekłe okrzyki, spokojne śpiewane fragmenty, stylowe nakładki, zaś chóralne refreny przeplatają się z agresywnymi dwugłosami a nawet blackowym skrzekiem („Rise Of The Beast”). Od strony tekstowej otrzymaliśmy koncept, oparty na księdze Apokalipsy. Najlepsze utwory? Zbyt wiele ich, ale jak trzeba wskazać to... „Hell Destroyer”, „Christ Hammer”, “Legion Of Demons”, „Beyond The Apocalypse” oraz bonusowy, miarowy „King Diamond”.

9. Nevermore „The Year Of The Voyager” (2008)

Pierwsze oficjalne, koncertowe wydawnictwo moich ulubieńców z Seattle, zatytułowane: „The Year Of The Voyager” miało swą światową premierę 27 października 2008 roku. Za jednym zamachem wytwórnia Century Media wypuściła to cacko w dwóch formatach: DVD i CD. Podwójny album CD zawiera dwugodzinny koncert Nevermore, zarejestrowany 11 października 2006 roku w klubie „Zeche” w niemieckim mieście Bochum. Za stronę produkcyjną odpowiada jak zwykle Andy Sneap. Formacja wystąpiła w następującym składzie: Warrel Dane – wokal, Jeff Loomis – gitara, Jim Sheppard – bas, Van Williams – perkusja oraz gościnnie Chris Broderick (gitara).
Na początek kilka ogólników, typowych dla albumów koncertowych. Powala świetna produkcja, ale co jest godne podkreślenia nie usuwano/kamuflowano paru niedociągnięć technicznych (sprzętowych), da się wychwycić tu i ówdzie jakieś sprzężenie. Dobrze słychać publikę, żywo reagującą na to, co dzieje się na scenie. Warrel znakomicie radzi sobie z tłumem, wprowadza w klimat poszczególnych numerów (choć nie wszystkie zapowiada). Myślę, że wyważono wszystkie aspekty dobrego koncertowego nagrania. I tak najważniejsze są same utwory. Pewnym zaskoczeniem jest dla mnie ich wybór. Muzycy zadbali, aby z każdego wydawnictwa znalazły się w koncertowej setliście przynajmniej po dwa numery, jedynie z EPki „In Memory” zagrano jeden, za to najlepszy! Dwie płyty potraktowano w szczególny sposób, serwując zgromadzonej publice aż po pięć ich reprezentantów. Mam tu na uwadze najbardziej przebojowy longplay zespołu, czyli „Dead Heart In A Dead World” oraz ostatnie studyjne dzieło Nevermore, „This Godless Endeavour”. Umieszczenie aż pięciu kompozycji z ostatniej, promowanej wciąż (wówczas) płyty jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe, zapodanie tyluż kawałków z „Dead Heart...” już mniej, ale szanuję wybór samych muzyków. Największą niespodzianką jest dla mnie zagranie tytułowych utworów z „The Politics Of Ecstasy” (rewelacyjne wykonanie, świetnie dziś się broni ten chory, zakręcony numer) oraz „Dead Heart In A Dead World”, bardzo rzadko (by nie napisać wprost: dawno) nie granych na żywo. Podobnie rzecz ma się z jednym z moich ulubionych nagrań – „Matricide”, bezbłędnie wykonanym zarówno od strony instrumentalnej, jak i wokalnej. Cieszy też sięgnięcie po kawałki z debiutu. Październikowego wieczora wybrzmiały zgrabnie połączone „What Tomorrow Knows” i „Garden Of Grey”. Pozwolę sobie w tym miejscu na małą refleksję. Bacznie wsłuchiwałem się w partie Warrela, zwłaszcza w kompozycjach z pierwszych płyt i chylę czoła przed panem Dane’m, który zaśpiewał czyściutko i swobodnie. Co więcej wokal przez cały czas trwania koncertu jest bardzo dobrze słyszalny, nie ginie za liniami gitar i basu. Od strony instrumentalnej też jest bez zarzutu. Pamiętam jak w jednym z wywiadów dla Pure Metal Jeff Loomis opowiadał, dlaczego na żywo rezygnuje z wykonania solówki wieńczącej mroczną balladę „Sentient 6”. Tym razem ją zagrał, choć w skróconej wersji. Panowie z Nevermore zadbali, aby ich występ był urozmaicony, stąd obok szybkich, czadowych „My Acid Words”, „Enemies Of Reality” (chyba lepiej wybrzmiał niż w wersji studyjnej), „Born” znalazło się miejsce dla złożonych, rozbudowanych „This Godless Endeavor” czy „The Learning”, klimatycznych, balladowych „Dreaming Neon Black” i „The Heart Collector” a także dla dynamicznego „The River Dragon Has Come”. Zabrakło jakiegoś coveru, a przypomnę, że grupa ma ich kilka w swym dorobku. Muzycy Nevermore potraktowali pierwsze w swej karierze wydawnictwo koncertowe bardzo poważnie, sprawiając nie lada gratkę swoim fanom. Słuchając „The Year Of The Voyager” naszła mnie jeszcze jedna refleksja: dlaczego tak późno Warrel, Jeff, Jim i Van zdecydowali się na ten krok!? Choć z drugiej strony – lepiej późno, niż wcale.

8. Believer „Gabriel” (2009)

Po szesnastu latach milczenia na scenę powróciła amerykańska, kultowa – do tego chrześcijańska – formacja Believer. Od razu trzeba dopowiedzieć – powróciła ze wszech miar udanym krążkiem. Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że oto nastąpiło „nieoczekiwane, acz wspaniałe zmartwychwstanie, powrót do świata metalu z niebytu”. I chyba tak należy rozumieć tytuł albumu – jako powrót do świata żywych... bo „Gabriel” to anioł tak zwiastowania, jak i zmartwychwstania. Z poprzedniego wcielenia Believera pozostali: Kurt Bachman - gitara, wokal oraz perkusista Joey Daub. Skład uzupełnił nowy zaciąg w osobach: Jeffa Kinga - klawisze i programowanie, Kevina Leamana – gitara, Eltona Nestlera – bas i programowanie. Przy nagrywaniu płyty formację wsparło całkiem spore grono gości.
Najkrócej rzecz ujmując „Gabriel” stanowi naturalny rozwój i rozwinięcie „Dimensions”, choć wcale nie jest aż tak bardzo zbliżony do swego wielkiego poprzednika. Metalowe korzenie ujawniają się niemal na każdym kroku, bowiem krążek zawiera bardzo dużo ciężkich, mocnych dźwięków, sporo thrashowych riffów. Od razu trzeba jednak dopowiedzieć, że nie jest to thrashowa płyta!!! Ten materiał to coś więcej niż tylko thrash. Już „Dimensions” wyłamywała się z typowo thrashowych schematów. Podobnie rzecz ma się z „Gabrielem”. Brzmieniowo i owszem jest nawet oldschoolowo, ale już sama warstwa instrumentalna mocno odbiega od utartych, tradycyjnych standardów. Dużo tu nowoczesności, ale tej dobrze pojmowanej, dobrze kojarzącej się fanom metalu. To bardzo ciekawa, ambitna, piękna muzyczna podróż po najskrytszych zakamarkach duszy. Na zasadniczą część płyty składa się dziesięć, w przeważającej mierze dość długich utworów. Do tego doliczyć należy trzy żartobliwe (ukryte) bonusy, nie wymienione jednak w książeczce (króciutkie „Circus” i „Coordinates” oraz dłuższy „Freedom”). Ortodoksyjnym fanom thrashu niekoniecznie spodoba się ten album, gdyż jest on wielowarstwowy, zawiera poza dobrym riffowaniem także sporo dodatkowych elementów: sampli, klawiszowych teł, różnych efektów, udziwnień, odgłosów, zakrętów. To niezwykle zwarty, przemyślany, bardzo ciekawie ułożony materiał. Generalnie mamy do czynienia z niezwykle intensywnym przekazem, muzyka z „Gabriela” wręcz hipnotyzuje słuchacza. Te wszelakie klawiszowe podkłady, ozdobniki, smaczki odgrywają bardzo istotną rolę, nie mniejszą niż ciężkie gitary, dodają niepokojącej atmosfery i wprowadzają świetny nastrój. Ale to przede wszystkim metalowy album, zatem mięcha na nim nie brakuje... ale próżno szukać prostych, kopiących w zad numerów, choć kilka sytuuje się naprawdę blisko typowego thrashu. Najostrzejszym nagraniem bez wątpienia jest tu w pełni thrashowy, szybki, ostry „Focused Lethality”. Sporo thrashowania przynoszą także „The Need For Conflict” i masywniejszy „Stoned”.
W kilku innych utworach oprócz mocnych gitar i ciężkiej perkusji pojawiają się i inne, bardziej niespokojne dźwięki („Medwton”, piękny „A Moment In Prime”, jeden z moich faworytów na tym krążku, czy nieco rozmyty, do tego nieźle zakręcony „Redshift”)
W nich to słychać dalekie echa Coronera. „History Of Decline” aż kipi od niespokojnych dźwięków, to trudny, dość wolny kawałek. Sporo technicznego grania, ale i zakręcony refren, zawiera „Shut Out The Sun”, w którym gitara zwala z nóg niczym CKM. „The Brave” szokuje jeszcze bardziej, gdyż to bardzo wyluzowany, wręcz rockowy numer z gościnnym, wokalnym udziałem Howarda Jonesa (Killswitch Engage). Wszelkie ozdobniki, dodatki klawiszowe plus sample sprawiają, że płyta jeszcze bardziej wciąga, intryguje, nabiera zupełnie innego posmaku. Podobne odczucia towarzyszyły mi przy obcowaniu z „Out for Blood” Sadusa. I tak chyba należy ją sytuować, tuż obok dzieła DiGiorgio i spółki, gdyż tak samo jak w przypadku tamtej płyty, mamy do czynienia z kawałkiem naprawdę technicznego, sporymi fragmentami progresywnego metalu.

8. Death Angel „Killing Season” (2008)

Cztery długie lata przyszło nam czekać na następcę dobrze przyjętego „The Art Of Dying”. I od razu trzeba dodać: warto było czekać. Chłopaki z Death Angel słabych płyt nie nagrywali, także i tym razem nie zawiedli. Poprzedni krążek był urozmaicony, zawierał sporo hitów, ale też i parę słabszych numerów. „Killing Season” też jest zróżnicowany, ale przy tym zdecydowanie bardziej zwarty i spójny. Przeważają szybkie, miarowe, energiczne, nie za długie numery, jak rytmiczny „Lord of Hate”, ciężki „Sonic Beatdown” z niemalże groove’owym riffem, a także w połowie skoczny a w połowie hiperszybki „Buried Alive” czy też niezwykle przebojowy „Soulless”. Nie zabrakło też bardziej złożonej, utrzymanej w średnim tempie kompozycji („Resurrection Machine”). Tym razem formacja odpuściła sobie nagrywanie ballad, ale nastrojowe fragmenty, głównie wstępy, stanowiące miłe urozmaicenie, też tu się znalazły. Muzycy z San Francisco zachowując swój oryginalny styl nagrali świeży, całkiem na czasie album, w którym znalazło się miejsce tak dla ostrych, mocnych riffów, jak i na sporą dawkę melodii. Wszystko na tej płycie pasuje i chodzi jak w szwajcarskim zegarku: fajne rytmy, ciekawe przejścia, intrygujące tła, harmonie gitarowe i pyszne sola, zadziorne wokale, chórki. Kalifornijczycy wciąż mają patent na swobodne, pełne polotu granie lżejszego gatunkowo thrashu, zaś pomysłów na nieszablonowe, frapujące numery też im nie brakuje. Wciąż w bardzo dobrej formie wokalnej znajduje się Mark Osegueda. Kto wie, czy nie najlepsze w życiu solówki nagrał Rob Cavestany. Powstał najbardziej mroczny, naprawdę ciężki krążek, który powinien zadowolić nie tylko gorliwych fanów zespołu. Mam mały dylemat z ocenieniem tej płyty, trudno mi powiedzieć czy jest ona lepsza od „The Art Of Dying”, która bardzo mi się podobała. Oceńcie więc sami. Jedno wiem na pewno... nowa płyta jest po prostu INNA, nie mniej wciągająca.

7. Agent Steel „Alienigma” (2007)

Ależ niespodzianka chciałoby się zakrzyknąć! Mało kto pewnie spodziewał się tak thrashowego uderzenia po Juanie Garcii i spółce, choć panowie mają w swym dotychczasowym skromnym dorobku jeden całkiem mocny krążek, power/thrashowy „Omega Conspiracy”. Co więcej, część muzyków współtworzących obecny skład Agent Steel zjadła zęby w thrashowym Evildead czy też w późniejszym wcieleniu tegoż, czyli Terror. Tym niemniej wydawać by się mogło, że wraz z pojawieniem się na rynku płyty „Order Of The Illuminati” Kalifornijczycy na dobre powrócili do grania muzyki, dzięki której zdobyli sobie uznanie i rozgłos w latach 80. XX wieku – czyli do power metalu. Jednak zwrot ku trochę lżejszym dźwiękom, lżejszym w stosunku do wspomnianego powrotnego „Omega Conspiracy”, nie okazał się trwały. Agent Steel AD 2007 to znów power/thrashowy band, a nawet zaryzykuję stwierdzenie THRASHOWY. Tak, gdyż nowy album „Alienigma” jeszcze bardziej ukierunkowano na thrash, niż najmocniejszy w dotychczasowym dorobku grupy „Omega Conspiracy”. Dostaliśmy najcięższy, najbardziej złożony, nie tak łatwy i prosty w odbiorze, do tego znakomicie brzmiący materiał. Za stronę produkcyjną tym razem nie odpowiadali sami muzycy, jak to miało miejsce na „Order Of The Illuminati”, a Bill Metoyer, który nadał poszczególnym kawałkom naprawdę doskonałe, selektywne, przy tym ciężkie i na wskroś nowoczesne brzmienie. Szlif tej płyty poraża, „Alienigma” pod tym względem spokojnie wytrzymuje konkurencję z największymi dziełami, za którymi stoi Andy Sneap, a mam tu na myśli choćby „Tempo Of The Damned” Exodus czy dwa ostatnie wyziewy Nevermore. Zresztą chwilami omawiany krążek przypomina dwa ostatnie pozycje z dyskografii Dane’a i spółki. I to nie tylko od strony brzmienia, a także – miejscami – gdy idzie o pracę gitar (słychać to w „Fashioned From Dust”, „Liberty Lying Bleeding” czy „Tiamats Fall”). Dominują szybkie tempa i mocne riffy, choć kapela dba też o inne detale, potrafi zwolnić, wprowadzić czy to progresywne solo czy akustyczną wstawkę, albo nagle zmienić rytm. Duet Garcia – Versailles niszczy! Tak intensywnych gitar i naprawdę bardzo urozmaiconych solówek Agent Steel jeszcze nie miał. Sekcja zaś daje niemiłosiernego kopa. Słowa są tu niczym, tego trzeba posłuchać! Znakiem firmowym Agent Steel wciąż pozostają wysmakowane, dość melodyjne sola oraz bardzo dobre i już nie tak chwytliwe jak na poprzednich wydawnictwach grupy z LA wokale. Bruce Hall znów odwalił kawał dobrej roboty, najwyraźniej facet już całkowicie nabrał pewności siebie, nie ogląda się na swego wielkiego poprzednika i zaskakuje coraz większą paletą barw. Jego śpiew na „Alienigma” mógłbym określić jako wypadkową trzech głosów znakomitych wokalistów: Tate’a, Dickinsona i Fisha (tak, tego byłego frontmana Marillion). To jeśli chodzi o wiodące, przeważające na płycie, normalne wokale, znaczy się śpiew w średnich rejestrach. Ale Hall w dwóch numerach zaskakuje naprawdę agresywnymi partiami, czy to blackowym skrzekiem w „Wash the Planet Clean” czy też brudnym, wściekłym krzykiem/wrzaskiem („Lamb to the Slaughter”). Płyta jest równa, ale mam na niej swoich cichych faworytów. Są to dwa pierwsze numery i „Lamb to the Slaughter”. Otwierający album „Fashioned From Dust” znakomicie się rozwija i rozwala w samej końcówce, zaś następujący po nim „Wash the Planet Clean” frapuje bajecznymi ozdobnikami gitarowymi i blackowymi popisami wokalnymi Halla. Za to taki „Lamb to the Slaughter” to prawdziwy thrashowy killer. Tak wściekłego, morderczego numeru nie powstydziliby się Exodus czy nawet Slayer. To zdecydowanie najmocniejszy kawałek w historii Agent Steel! Palce lizać! Niewiele ustępują im sunący, miarowy „Hybridized” oraz utrzymany w średnim tempie, z balladową wstawką „Wormwood”. Pozostałe utwory wydają się nieco nevermorowe, a taki „WPD” nawet overkillowy. Wymagają one większej uwagi i wsłuchania się.

6. Catch 22 „Awaken” (2003)

Oto godni następcy wczesnych Iced Earth i Metal Church! Dla lidera Catch 22, wokalisty i gitarzysty T.J. Berry’ego czas zatrzymał się w miejscu gdzieś w 1987/8 roku i choć „Awaken” to krążek z 2003 roku, jednak zawiera muzykę utrzymaną w stylistyce drugiej połowy lat 80. XX wieku. Można tu doszukać się nieco testamentowych śladów, tak w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej, ale w porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami grupy, jest ich wyraźnie mniej. Formacja prezentuje dziki, brudny, chwilami brutalny, nieokiełznany, tajemniczy, wściekły, chemicznie czysty power/thrash czy też power metal. Siła riffów i mroczny klimat kompozycji (kłania się Black Sabbath) obok mocnego, drapieżnego, ostrego, ale przy tym także bardzo stylowego, w przeważającej mierze niskiego wokalu, stanowią wyznacznik stylu Catch 22. Śpiew T.J. Berry’ego kojarzy się z barwą głosu Chucka Billy’ego, choć w kilku momentach wokalista Catch 22 potrafi wydrzeć się niemal jak Warrel Dane, a nawet jak Rob Halford. Za partiami wokalnymi idą niesamowicie ciężkie, mocarne riffy. Praca gitarzystów budzi respekt, wiele dobrego należy też napisać o galopującej sekcji rytmicznej, której zasługą jest mnogość motywów, przejść. W muzyce grupy gdzieniegdzie słychać lekkie wpływy Iron Maiden, czy Iced Earth. Płyta utrzymana jest w średnim tempie, nie znajdziemy tu zbyt wielu szybkich kawałków. Najmocniejszymi punktami tego równego, ciekawego krążka okazują się niezbyt szybki “Betrayal of the Masses”, a także utrzymany w oldschoolowym klimacie “Form” oraz rozbudowany, urozmaicony “Into the Black”, istny walec, z nisko strojonymi gitarami, wyeksponowanym basem, wściekłym wokalem. Ostatnie trzy utwory tworzą trylogię “Where Darkness is Divine”, stanowiącą prawdziwą ozdobę i świetne uwieńczenie płyty.

5. Nevermore „Enemies Of Reality” (2003)

Przy niewielkim budżecie w 2003 roku Nevermore nagrywa swój zdecydowanie najbardziej brutalny album, w którym prym wiodą agresywne, thrashowe partie gitarowe Loomisa. Jeff odpowiada za konstrukcję utworów, wszystkie partie gitarowe, w tym znakomite riffy, urozmaicone sola i wszelkie ozdobniki. Album powala nowoczesnym, wgniatającym w ziemię, bardzo ciężkim w odbiorze brzmieniem, niesamowicie zbasowanym, przytłumionym, ale nie przytłaczającym. Nisko strojone gitary i „zamotany”, dudniący bas odrzucają. Tak gęstej perkusji Nevermore wcześniej nie miało. „Enemies of Reality” łączy połamane, chwilami nawet thrash/deathowe patenty, z garścią nowocześniejszych dźwięków, całość spajając niepowtarzalnym wokalem Warrela Dane’a. Dane śpiewa mocno, agresywnie, ale nie stroni od bardziej melodyjnych fraz, pojawiają się też dwugłosy. Siła albumu tkwi w ciężkich numerach, jak szybkie „Ambivalent” czy „Create The Infinite”, porwany, zakręcony, trudny w odbiorze „I, Voyager” a także chwytliwy, złożony „Never Purify”. Prawdziwą perłą jest smakowity „Seed Awakening”. Nieco słabiej wypadają dwie ballady. Świetna okładka i niebanalne, przemyślane i głębokie teksty (negacja otaczającej rzeczywistości) dopełniają reszty. Nevermore znakomicie dostosowało tradycyjne standardy do wymogów XXI wieku. Dwa lata później pojawiła się zremasterowana wersja tej płyty. Poprawiono brzmienie, lepiej słychać wokale (nieco wzbogacone), wyraźniej prezentują się gitary, można wychwycić masę szczegółów. Brakuje jednak brudu, ot za bardzo tę wersję płyty wypolerowano.

4. Tyrant’s Reign „Tyrant’s Reign” (2004)

Wprawdzie to tylko kompilacja, do tego odkurzonych z lat 80-tych nagrań, ale materiał sprawia wrażenie jakby tworzył jedną, nierozerwalną, spójną, znakomicie brzmiącą całość. Poszczególne utwory pochodzą z lat 1988-89, w tamtym czasie zostały zarejestrowane, a w 2004 roku ponownie zremasterowane i wydane. Grupa zaistniała w Chicago w połowie lat 80-tych XX wieku. Wówczas jedynym jej osiągnięciem był wydany w 1987 roku minialbum “Year Of The Tyrants”. Trzy lata później zespół przestał istnieć, by w 2003 roku w obliczu odradzającej się starej - „oldschoolowej” metalowej muzyki powrócić. I ten powrót został zaakcentowany właśnie kompilacją „Tyrant’s Reign”. Nie przepadam za składankami, ale ta jest nietypowa, inna. Nie jest to żaden zbiór „The best of”, a wydany po latach materiał, jaki kapela przygotowała z myślą o swoim drugim wydawnictwie. Zestaw utworów został jedynie wzbogacony o dwa nagrania (trafiły w nowszych wersjach) z debiutanckiego mini albumu i dwa numery koncertowe.
Co mnie tak urzekło w obcowaniu z tym dziełem? Wyobraźcie sobie, że znalazł się zespół, który postanowił czerpać, kontynuować i rozwijać to, co Metallica zapoczątkowała na „Kill’em All” i momentami na „Ride the Lightning”. Powtórzę: rozwijać, a nie powielać czy bezładnie kopiować dobre wzorce. Chłopaki z Chicago mieli odwagę i chęć pójść dalej.
Piątka z Tyrant’s Reign skorzystała z paru metallikowych patentów, dodała doń sporo własnych pomysłów, a także włożyła w swoje utwory wiele serca, zapału, energii i przede wszystkim wyobraźni. W efekcie powstał bardzo starannie i bogato zaaranżowany, przemyślany i wykonany z niesamowitą precyzją, pasją, rozmysłem, swobodą, rozmachem i polotem materiał. Odniesień do twórczości Metalliki nie brakuje, pojawiają się też czasem luźne skojarzenia z dokonaniami Megadeth czy Death Angel, a nawet Realm i Attacker (z dwójki) ba, chwilami nad całością unosi się duch wczesnego Mercyful Fate, ale muzycy Tyrant’s Reign wypracowali własny styl. Złożyły się na niego: znaczne zagęszczenie generalnie mocnych, ostrych partii gitarowych, ich wielość i różnorodność, rewelacyjna praca sekcji – wyeksponowane miejscami partie basu, wybijająca nieszablonowo rytm perkusja i bardzo charakterystyczne wokale.
Od razu zauważyć można uporządkowaną strukturę rozbudowanych kompozycji, mnogość zmieniających się motywów, przejść, kapitalnych zmian tempa i rytmu. A wszystko to zamknięte zostało w dość sztywnych ramach speedowo-thrashowej stylistyki! Bez wyjątku wszystkie numery jakie trafiły na ten krążek mogą się podobać, zaś pierwsze pięć: „Thrashing Metal Maniacs”, „Star Chaber”, „S.O.S.”, „Kill or be Killed”, „The Amulet” to prawdziwe perełki. Z kolei w drugiej części wydawnictwa grupa zamieściła dwa swoje wcześniejsze przeboje: „Tyrant’s Reign” i „Jack The Ripper” (w nowszych wersjach), zawierające sporą dawkę heavy – a mniej thrashu. Po album ten powinni sięgnąć zwłaszcza Ci, którzy rozkochują się w nieustannej gitarowej jeździe bez trzymanki, w piłujących, a czasem też galopujących gitarach, w świdrujących, wściekłych ale także czasem melodyjnych solach (a jest ich w sumie na płycie bardzo dużo), w pięknych ozdobnikach wplatanych z umiarem… Zadziorne riffy, świetne perkusyjne przejścia, łamanie rytmu… zwolnienia, nawałnice dźwięków, ale też i spora dawka melodii znamionują dużą klasę bez mała wszystkich instrumentalistów. Do tego dochodzą ostre, zadziorne, krzykliwe, niesamowicie ekspresyjne do tego melodyjne, mocno podchodzące pod poczynania Hetfielda na „Ride the Lightning” wokale Randy’ego Barrona. Ale Randy dysponuje znacznie lepszym głosem, bardziej wszechstronnym, nie stroni od wysokich rejestrów (parokrotnie zbliżając się do śpiewu Kinga Diamonda). Ze swoich niewątpliwych walorów umie zrobić użytek i to słychać na płycie.

3. Exodus „Tempo Of The Damned” (2004)

Drugiego lutego 2004 roku thrash metal narodził się na nowo! Tego dnia miała premiera płyty Exodus, pierwszej po dwunastu latach. „Tempo Of The Damned” oferuje dużo klasycznego ale i nowocześnie, znakomicie brzmiącego thrashu. Głównym atutem albumu jest jego duża różnorodność. Oczywiście dominuje ostra, szybka, bezkompromisowa jazda (“Scar Spangled Banner”, “War Is My Shepherd”, “Forward March”, kompozycja tytułowa, czy odkurzony “Impler”), ale muzycy zaskoczyli kilkoma odmiennymi w charakterze utworami: kołyszącymi, bujanymi “Culling the Herd” (bardzo bluesowy) i “Throwing Down” oraz wgniatającym w ziemię fantastycznym thrashowym walcem w postaci „Blacklist”. Godne podkreślenia są niesamowite, jadowite wręcz wokale Steve’a “Zetro” Souzy. Dorzućmy szybkie, gęste, intensywne, ale też chwytliwe riffy, zmienne tempa, agresywne, urozmaicone partie gitarowe duetu Holt/Hunolt (morze świetnych solówek) wsparte pomysłową pracą sekcji, zwłaszcza perkusji Huntinga i mamy dzieło skończone. Kolejny plus otrzymuje grupa za zgrabne, rewelacyjne powiązanie melodyki z agresją. Duża w tym zasługa producenta Andy’ego Sneapa. Exodus pokazał jak grać thrash w XXI wieku.

2. Helstar „The King of Hell” (2008)

Helstar wrócił na całego, w pełnej krasie i z pełną „pompą”. „The King of Hell” masakruje słuchacza od pierwszych do ostatnich dźwięków, muzycznie miażdży wszystko wokół! To zdecydowanie najcięższy materiał Amerykanów z całego ich dorobku, na wskroś nowocześnie zrealizowany, choć wciąż brzmiący klasycznie, przy tym naprawdę potężnie. To już nie power metal rodem z lat 80tych XX wieku, a współcześnie brzmiący power/thrash.
Helstar nie zjada własnego ogona, nie serwuje „odgrzanego kotleta”, nie wraca też na siłę, jak to próbują inni, do swych korzeni... a podąża raz obraną ścieżką, bez oglądania się do tyłu. „The King of Hell” nie kipi od gęstych, intensywnych partii gitarowych jak to miało miejsce na „Nosferatu”, pod tym względem prezentuje się wręcz ubogo, choć same kompozycje są urozmaicone, niektóre nawet złożone, długie, ale pozbawione wirtuozerii wykonawczej czy też instrumentalnej zawiłości. Tu liczy się ciężar oraz mroczny klimat. Album zawiera niezwykle spójny, zwarty, równy, bardzo dojrzały, przemyślany materiał.
Uwagę przykuwają zwłaszcza rewelacyjne partie bębnów Russela DeLeona, niezwykle przestrzenne, mocarne i selektywne, dzięki którym płyta brzmi tak potężnie. Równie dobre wrażenie pozostawiają gitary, które tną ostro niczym brzytwy, nic nie tracąc na sile rażenia. Ta ostatnia jest większa niż była w latach największej świetności formacji. Niemal thrashowe riffy, mocarne, wyraziste, do tego udane, naprawdę ciekawe sola czy partie rytmiczne dowodzą, że panowie Barragan i Trevino wciąż liczą się w swym fachu. Bas Abarcy nie wychyla się przed szereg, ale do jego pracy nie można mieć zastrzeżeń, stąd równe, mocne, dobre brzmienie całości. Może się wydawać, że James Rivera śpiewa trochę zbyt sucho, oszczędniej i nie tak brawurowo i różnorodnie, jak na albumach Destiny’s End czy Distant Thunder. Ale pozory mylą, bowiem „meksykański Dio” nagrał jedne ze swoich najlepszych partii w karierze! Sporo tu średnich i niskich rejestrów, ale James wciąż potrafi „wyciągać górę”, jak też swobodnie przejść do krzyku (utwór tytułowy, czy piekielnie szybki „The Plague Called Man” z opętańczym śpiewem). Klasę pokazuje Rivera w drapieżnych, ciężkich fragmentach „Tormentor”, końcówce „In My Darkness” czy w „The Garden of Temptation”. W tym ostatnim wznosi się na wyżyny swych umiejętności i możliwości. Aż ciarki przechodzą od tak diabelskiego, tak przenikliwego, przejmującego i zarazem wręcz dzikiego, obłędnego śpiewu. Rivera znajduje się w życiowej formie, bez tak zaangażowanych i umiejętnie wpasowanych w muzykę wokali ten materiał straciłby połowę swej wartości.
Krążek zdominowały szybkie, masywne kawałki, w których sporo się dzieje. Stąd frapujący kobiecy głos we wstępie do tytułowego nagrania, czy też świetne, mroczne, nietypowe solo w tymże, perkusyjna nawałnica i nakładki wokalne w szaleńczym „The Plague Called Man”. Mamy tu mroczny, tajemniczy wręcz „When Empires Fall” z zagrywkami pod Nevermore, oparty na niżej strojonych gitarach, a także niemal judasowski „Pain Will Be Thy Name”. Poraża gwałcący riff oraz diabelski wokal w „Tormentor”, zaś pędzące, masywne, momentami zacinające, thrashujące gitary i zgrabne przejścia oferuje „Wicked Disposition”. Jest jeszcze utrzymany w średnim tempie, z mocno bitym rytmem, niespokojny, pogmatwany, niemalże transowy „Caress of the Dead” ze złowrogimi wokalami i niesamowitymi bębnami. Znakomicie prezentuje się nastrojowy, nieco sabbathowski, o balladowym charakterze „In My Darkness”, klimatyczny, wyróżniający się na tle pozostałych nieco odmiennym charakterem i fajnymi patentami Roba Trevino. Trudno w słowach ująć to wszystko, co dzieje się niezwykłym „The Garden of Temptation”, prawdziwym brylantem w koronie. Rozpoczyna się on niespokojnie, potem mocarnie rozbrzmiewa, by ostatecznie zabić klimatem swego środkowego fragmentu. Mamy tu wszystko, od znamienitego riffu, przepysznych gitar (czy to w podkładzie, czy solówki, jest też partia akustyczna), znakomitych przejść po najlepsze na albumie partie wokalne. Rivera chwilami drze się jak nawiedzony, by w końcówce stylowo „zawodzić”.

1. Nevermore „This Godless Endeavor” (2005)

Ten krążek kryje w sobie ogrom niespodzianek, począwszy od partii gitarowych przez wokalne, po kształt samych kompozycji, utrzymanych w przeważającej mierze w średnich tempach… kompozycji rozbudowanych, dojrzałych, dopieszczonych, urozmaiconych i zwartych zarazem, wielopłaszczyznowych i tradycyjnie dość trudnych w odbiorze, bo zawierających wiele ukrytych detali. Ten album odkrywa się z każdym kolejnym obcowaniem, tyle w nim bogactwa, smaczków, ozdobników, nakładek, cudnych solówek czy niesamowitych wokali, jak i świetnych riffów. Ze wszystkich bez mała kawałków uderza głębia. Muzycy z Seattle obdarowali nas mrocznym, nad wyraz progresywnym dziełem. W kilku utworach możemy wychwycić bardzo piękne nawiązania do rocka progresywnego lat 70. i początku 80. („A Future Uncertain”, nagranie tytułowe). Do tego dochodzą fragmenty deathowo/blackowe – zarówno w partiach gitar, sekcji, jak i wokalach Warrela („Born”, numer tytułowy). Dane generalnie śpiewa czysto, środkowym rejestrem, zupełnie rezygnując z tego nawiedzonego, zakręconego stylu, do jakiego przyzwyczaił nas na płytach z lat 90. XX wieku. Nigdy wcześniej Warrel nie zaprezentował tak różnorodnej palety barw, wróciły w dużej ilości dwugłosy, nakładki. Dobrze wkomponował się w zespół gitarzysta Steve Smyth, który z Jeffem Loomisem tworzył chyba najlepszy duet w historii grupy. Szacunek musi budzić lekkość i łatwość z jaką muzycy Nevermore przetworzyli czy też zaadoptowali wiele obcych elementów czy naleciałości do swojej muzyki, która cały czas zmienia się, ale wciąż brzmi jak... Nevermore. Płyta jakże różnorodna, przy tym nad wyraz spójna. „This Godless Endeavor” zawiera wyłącznie prawdziwe klejnoty, spośród których trudno wskazać te najjaśniej świecące, a jeżeli już to niech to będą: mocno blackowo/deathowy „Born”, dwie rozbudowane ballady „Sentient 6” (z partią pianina i z genialną, niesamowitą końcówką) oraz „Sell My Heart For Stones”, progresywny „A Future Uncertain” i kompozycja tytułowa, zabijającą klimatem, ogromem emocji, uczuć, zmiennych nastrojów i w końcu przyładowaniem.

doczytał ktoś???:))))

PS
uzupełniłem o DM Metalliki (jako płytę wyróżnioną) i o reckę Believera (a tenże wskoczył do złotej 11tki:))))


Ostatnio edytowany przez Anka Śro Gru 30, 2009 10:04, edytowano w sumie 2 razy

Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 15:21 
Offline
Prince Of Darkness
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 12:41
Posty: 5418
Miejscowość: from hell
Anka napisał(a):
doczytał ktoś???:))))


tak ja :) ale tylko to co mnie interesowało bo części nie znam ;)

jeśli chodzi o mnie to nie bede dawał kolejności tylko tak jak leci
no i podejrzewam że w 10 sie nie zmieszcze ;)

Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

na wyróżnie napewno zasłużyły:
Tricky - Blowback
Type O Negative - Life Is Killing Me
Unleashed - Midvinterblot
Tankard - Thirst
Destruction - Thrash Anthems oraz D.E.V.O.L.U.T.I.O.N.
Esqarial - Discoveries i Burned Ground Strategy
Testament - The Formation Of Damnation
Annihilator - Waking The Fury
Overkill - Bloodletting
Kreator - Violent Revolution oraz Hordes Of Chaos
Trauma - DetermiNation
Lost Soul - Übermensch (Death of God) oraz Immerse In Infinity
Black Label Society - Hangover Music Vol. VI
Roger Waters - Flickering Flame-Solo Years Vol. 1
Megadeth - TWNAH ;)

podejrzewam że pewnie o czymś zapomniałem ;)

_________________
Image
Mocarne knury w butach biegają po lesie z połówkami melona na głowach wykrzykując pod adresem maciory jestem chomikiem z azbestu.


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 15:50 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 17:42
Posty: 1301
Miejscowość: Zabrze
Anka napisał(a):
doczytał ktoś???:))))


Ja wyrywkowo, bo część tekstów znam z PM :)

Cytuj:
Believer „Gabriel” (2009)

recka jutro:))))


Yes, yes, yes! Dostanę jednak prezent na Święta! :D

_________________
www.believer.dbv.pl - moja strona o jednym z najlepszych bandów grających progresywny/techniczny thrash
www.crossroads-of-metal.blogspot.com


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 17:21 
Offline
Head Crusher

Rejestracja: Czw Sty 15, 2009 16:08
Posty: 1357
Tomku, chcesz nas zamęczyć? :)
60% z tych nazw co podajesz pierwsze słysze, kolejne 20% znam tylko nazwe. :)

Ok, moje top 10:

1. "Nero" Closterkeller.
W sumie to dla mnie ex aequo z "Endgame", wskazałem jednak "Nero" ze wzledu na najwspanialszy utwór jaki dała mi cała dekada - "Miraż". Poza tym w chwili ukazania sie oddychałem nia niemalże, przy "Endgame" tego nie było. Dzisiaj "Nero" słucham rzadko, i na pewno nie robi na mnie juz takiego wrażenia jak kiedys ale musze ja wyróznic.

2. "Endgame" Megadeth.
W tej chwili to płyta Rudego nr 3 w mojm rankingu, So Far i Countdown z całym szacunkiem i uwielbieniem - wymiekaja.

3. "Aurum" Closterkeller
Closter to dla mnie najwaznijeszy zespół mijajacej dekady. Tylko 2 plyty ale generalnie mało co mnie tak rusza w dzisiejszej muzyce jak głos Anji, jej teksty i ponury klimat kompozycji. Na dobra sprawe to jest taki sam poziom co "Nero", tylko troche mniej spojna całośc. Ale mysle, że w pełni ja docenie dopiero za rok, bo dopiero 3 miesiace mineły od premiery.


4. "God Hates us All" - Slayer

5. "Death Magnetic" - Metallica

6. "Chaos and Creation in the Backyard " - Paul McCartney
Najdojrzalsza płyta Makki. Wsaniały, dosć ponury klimat, tylko jeden przeboj. Paul mnie zaskoczył. Utwor "Riding to Vanity Fair" to w ogole jakaś masakra, klimat Dead Can Dance niemalże.

7. Megadeth - "The World Needs A Hero"
Nierówna plyta ale MOMENTY ma niesamowite.

8. "Memory Almost Full" - Paul McCartney
Znow ten Paul. Zaskakuje mnie ten dziadek. Odrobinke wiecej banału ale wciaz duzo zaskakuajco dojrzałych kompozycji. Szkoda, że "222" nie odwazył sie wydac, jest tylko w bonusach - to odpowiedz na "Tomorrow Never Knows" Lennona.

9. "World Pained Blood" - Slayer

10. "Yaishi" - Mooonlight.


Z druga dziesiatka miałbym juz problem, nie było zbyt wielu waznych dla mie plyt w tej dekadzie. Fakt, że wiele nie znam, a niektórych nie pamietam juz ale skoro nie chciało mi sie do nich wracac to chyba nie zabiły mnie jakos wielce.

Mateuszu, obiecuje poznac "10000 Days" Toola - znam tylko poprzednia- zanudziła mnie na śmierc. Trzymaj kciuki bym przeżył ta, która jest u Ciebie na szczycie :)


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 21:40 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 15:11
Posty: 4504
Marko napisał(a):
Mateuszu, obiecuje poznac "10000 Days" Toola - znam tylko poprzednia- zanudziła mnie na śmierc. Trzymaj kciuki bym przeżył ta, która jest u Ciebie na szczycie

Dasz radę. Myślę, że na 100 % spodoba Ci się Vicarious przynajmniej ;) Tool nie jest u mnie na szczycie - podawałem zestawienie w kolejności zupełnie przypadkowej :)

A tak w ogóle to lepiej abyś zapoznał się z twórczością Prototype !


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Wto Gru 29, 2009 23:07 
Offline
Sleepwalker

Rejestracja: Wto Lut 03, 2009 13:33
Posty: 572
Cytuj:
A tak w ogóle to lepiej abyś zapoznał się z twórczością Prototype !


tak, tak... ja tyż polecam:))))

PROTOTYPE „Continuum”
(MetalAxe Records, 2006)

Na początku czerwca 2006, zupełnie niespodziewanie, do redakcji Pure Metal, bezpośrednio z MetalAxe Records, dotarła świeża płyta kalifornijskiej formacji Prototype. Nie było to moje pierwsze spotkanie z muzyką tej kapeli, gdyż znałem już wcześniejsze dzieło grupy, „Trinity”. Na „Continuum” Amerykanie wytrwale kroczą ścieżką obraną na poprzednim krążku, z tą różnicą, że tym razem niemal wyzbyli się metallikowych naleciałości. Z twórczością Metalliki (gitary ala „...AJFA”, wokal pod Hetfielda z „Black Albumu”) kojarzyć się może jedynie kompozycja zamykająca płytę „Cold is This God”. Ale jak doczytacie w wywiadzie, nie jest to nowy kawałek. „Continuum” to połączenie thrashowych riffów z delikatnymi, stonowanymi dźwiękami i progresywnymi fragmentami, dodam dawkowanymi w rozsądnych proporcjach. Bardzo dobrze się takiej mieszanki słucha. Przeważają średnie tempa, panowie bawią się zmianami rytmu i dawkowaniem emocji. Mocniejsze dźwięki (niektóre riffy, ciekawe sola, czasem też partie perkusji) kojarzyć się mogą z dokonaniami Nevermore czy nawet późnego Death, gdzieniegdzie przebijają się wpływy Forbidden, a chwilami też Iced Earth, a te bardziej nostalgiczne czy progresywne momenty podobno są efektem inspiracji twórczością Rush. Coś w tym rzeczywiście jest. Wypada mi jeszcze napisać o jednym skojarzeniu... mianowicie w większości partii wokalnych Vince Levalois wyraźnie przypomina gardłowego Rage, zresztą podobnie już było na „Trinity”, z tym, że na nowej płycie wokale są bardziej urozmaicone! Śmiało mógłbym o Prototype powiedzieć, że to mocniejsza wersja Rage, gdyż Amerykanie potrafią naprawdę przyłożyć! Posłuchajcie sobie otwierającego płytę „The Way it Ends” albo „Transcendent Velocity”. Fantastyczna praca gitar, przepyszne sola. Kilka utworów zawiera większe fragmenty balladowe, nastrojowe („Devotion”, „Seed”, „Undying”), zresztą wydaje mi się, że muzycy grupy chyba za bardzo poszli w stronę feelingu, nostalgii, oddalając się o thrashu... Tak czy inaczej „Continuum” słucha się naprawdę dobrze, to bardzo spójny materiał, świadczący o tym, że formacja okrzepła, nabrała pewności siebie, na bazie cudzych dokonań, wpływów wypracowała własny styl. Szczerze polecam ten album. Poszukujcie okładki z trzema maskami (skojarzenia z EOR Nevermore trafne, ale nic dziwnego, wykonał ją Travis Smith).

7,5/10

Cytuj:
Ok, moje top 10:

1. "Nero" Closterkeller.
W sumie to dla mnie ex aequo z "Endgame", wskazałem jednak "Nero" ze wzledu na najwspanialszy utwór jaki dała mi cała dekada - "Miraż". Poza tym w chwili ukazania sie oddychałem nia niemalże, przy "Endgame" tego nie było. Dzisiaj "Nero" słucham rzadko, i na pewno nie robi na mnie juz takiego wrażenia jak kiedys ale musze ja wyróznic.


ja postanowiłem nie wyróżniać rodzimych płyt:))) ale gdybym to zrobił to obok Horrorscope "Evoking Demons" pojawiłoby się wlaśnie "Nero" (tylko cholera recki tego Closterka nie mam:(((( a "Miraż" - bajka i potęga!!!, ale "królowa" z blackowymi wokalami też super)

Cytuj:
Yes, yes, yes! Dostanę jednak prezent na Święta!


jakie święta???? 8-) ;)


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Śro Gru 30, 2009 03:39 
Offline
Moderator
Awatar użytkownika

Rejestracja: Śro Gru 24, 2008 17:42
Posty: 1301
Miejscowość: Zabrze
Anka napisał(a):
Cytuj:
Yes, yes, yes! Dostanę jednak prezent na Święta!


jakie święta???? 8-) ;)

Spóźniony prezent świąteczny, christmas, itd. nooo ;)

A żeby całkiem offtopu nie robić - ciężka jest taka lista... Tegoroczną układałem w pocie czoła, co dopiero z listą dekady...

_________________
www.believer.dbv.pl - moja strona o jednym z najlepszych bandów grających progresywny/techniczny thrash
www.crossroads-of-metal.blogspot.com


Góra
 Profil  
 
PostWysłany: Śro Gru 30, 2009 10:06 
Offline
Sleepwalker

Rejestracja: Wto Lut 03, 2009 13:33
Posty: 572
a słowo stało się ciałem... uaktualniłem swoją małą, krótką listę (o dwie okrojone do granic przyzwoitości recki)

Cytuj:
Spóźniony prezent świąteczny, christmas, itd. nooo


nooo:))) poszukaj też recki w odpowiednim temacie:))))


Góra
 Profil  
 
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 38 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Szukaj:
Skocz do:  
cron
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group