Recenzji nadszedł czas:
Coś czułem, że to bedzie wielka płyta, już Head Crusher wiele obiecywało i faktycznie dostaliśmy dzieło prawie idealne, płyte Megadeth, o jakiej zawsze marzyłem:
1. Dialectic Chaos - Na otwarciu mamy jednak złe dobrego poczatki, dla mnie te 2 i pół minuty to zupełna porażka. Jakbym sie miał wysilić na jakiekolwiek pochwały to pasuje mi tu tylko subtelne granie pomiędzy 1:10 a 1:30, ale ten jedyny jasny moment nie jest w stanie uratowac kompletnej nijakości nagrania. Najbardziej mi tu brakuje jakiegoś przewodniego wątku, choćby nawet wplecenia początkowego, mocniejszego wejscia gitar w konstrukcje całości, z drugiej strony nic nie jest w stanie zatuszowac tak słabych solówek, w ogole jakies to takie zbyt wesołe jak na mój gust. Nie tak wyobrażam sobie intro do płyty Megadeth, w dodatku tak mocnej płyty. Porównywanie do "Into The Lugs Of Hell" mija sie z celem, to kompletnie 2 różne nagrania. Przypomnijcie sobie co sprawiało, że tamten tak bardzo niósł klimatem - ano właśnie głowny, pełen grozy motyw, który z każda chwila stawał sie coraz mocnieszy i bezlitosny, a solówki wtapiały sie tylko w klimat; tutaj nic nie trzyma sie kupy, żadnej myśli przewodniej, a oprócz 20 bardziej wyrazistych sekund absolutnie NIC nie pozostaje w pamieci. 3
2. This Day We Fight! - Sytuacje naprawia w mgnieniu oka pierwszy, pełnowymiarowy utwór. To jakby test na to, że mimo wieku wciaż możemy rozpierniczać szybkościa i wściekłościa jak w młodosci. Test zdany pomyslnie, ale co bardziej wymagajacy fani juz dawno przestali widzieć w Megadeth wyłącznie szybkosć, dlatego u mnie zachwyt dosć umiarkowany. Nie bede jednak ściemniał, że tak porządne kopanie w tyłek nie wywołuje u mnie dreszczu, który zawsze lubie odczuwac słuchając metalu. Troche barkuje mi tylko bardziej zapamietywalnego refrenu, jak chocby w FFF, jednak w (speed) metalu bez melodii ani rusz. 7
3. 44 Minutes - Dla mnie to jest "Symphony Of Destruction 2". I nie wiem czy riff nie jest jeszcze lepszy, jakby imituje serie z maszynowego, Mustaine wciąz klajstruje konstrukcje gitarowe ścinające z nóg, nieważne czy to rok 86 czy 2009 - geniusz ten sam. Identycznie jak w Symfonii zwrotkowe riffowanie równoważy duzo lżejszy, majestatyczny refren - w mojej opinii fenomenalny. Niby leciutki jak piórko ale chwyta za serde prawidłowo a przy tym nie jest mdły. Nowością jest wplecenie w jego tło delikatnych gitar. Materiał na metalowy hiocior. Troszeczke nie dorównuje poziomem do reszty ciut przydługie solo, chociaz potrafi zahipnotyzowac jakimś takim klimatem (szczęście, że nie liczy sie tutaj szybkosć). Kawałek powinien zawojowac koncerty, trzymam kciuki, że muzycy bedą grac go na zywo. 9
4. 1,320' - Według mnie jest to jeden z bardziej porywających nagrań Megadeth w ogóle, gdy mam chęc na "Endgame" ten musi lecieć na początek. Lekko przydługie intro to idealne wejście do całego krążka. Na starcie ściana nokautujących gitar niczym w "Liar" i atak szybkiej perkusji daje mi przypływ jakiejś nieokreslonej adrenaliny. Najbardziej wymiata jednak część z wokalem - zwrotki jakieś takie zwierzęco- oldscool'owe- gitary wprost miażdzą, a refren jest moim ulubionym na całej płycie - jednocześnie zadziorny i bardzo nośny - taki mój ideał. Środkowe solo znakomite, a geniuszu dopełnia najwyższej próby wokal Mustaine'a. Zmiana tempa zaczyna sie obiecujaco, jest jeszcze szybciej, ale tej szybkości gitary jakoś nie potrafia sprostac - solówki zagrane bez wiekszego pomysłu, jednakże z racji na zadziornosć moga sie podobac. Mnie urzeka jedynie gra na dwie gitary, i mimo, że taka pojawia sie tylko dwukrotnie (solówka nr 4. oraz króciutka wstawka tuz przed finałem) to ratuje troche jednostajne pościgi gitarzystów nadajac im dynamike i sporo urozmaicenia. Ogólnie patrząc utwór całościowo doskonale sie broni (tak, wiem, że z początku krytykowałem, szczególnie owe zakończenie) i jest idealnym otwieraczem do płyty, takim go przynajniej widze. 10
5. Bite The Hand - Do tego numeru trzeba przywyknąc, dać mu szanse. Dominujący nad całościa motyw potrafi sie lubić, Rudy śpiewa wyśmienicie, zachwycają zabójczo udane solówki (moje ukochane granie na dwie gitary, cholernie melodyjne), jedyne co może ranic to dziwaczny refren, na szczęscie jest tak krótki, że czasem przelatuje niezauwazony. Zdecydowanie dobre wraznie, a to nasłabszy (pełnoprawny - instrumental odzrucić) moment płyty. 7
Bodies - Znów lekkie niepowodzenie z refrenem, ale rekompensuja to wściekle riffowe zwrotki z wyśmienitym middle eightem. Po drugim refrenie wyłanijący sie chwytliwy motyw brzmi jakoś znajomo, a za chwile miód na serce wylewa bardziej nostalgiczna, solowa gitara. Moment przed przyśpieszeniem to kilka dzwięków jak spod łapy Briana Maya (miłe zaskoczenie), a samo szybkie zakończenie zyskuje kolejne punkty. Dość podręcznikowy przykład wielobarwnego pomysłu na kawałek w głowie Dave'a. Dla mnie bomba. Tylko nie rozumiem porównan jakich sie doczytuje do Symphony, że niby refren? Może ma podobny, spokojny charakter, ale jakichś zapozyczeń melodycznych ni cholery nie słychać, pomijając fakt, że dzieli je kilka klas, ten tutaj po prostu nie jest udany. 8
7. Endgame - na takie arcydzieła czasem czeka sie dziesiątkami lat, w przypadku Megadeth nie przypominam sobie równie genialnego utworu w ostatniej dekadzie. Jest tutaj wszystko co w metalu najlepsze: gitarowy ciężar, gwałtowne przyśpieczenia, nośna melodyka, bogactwo solówek (zarówno szybkich jak i klimatycznych) - a wszystko wymieszane ze soba w idelanych proporcjach, ciekawie skonstruowane. Troche niepokoi zbyt wyraźne nawiazanie do slayerowskiego "Behind The Crooked Cross" w refrenie- to sie od razu słyszy, ale darujmy im to. Czasem wolniejsze, specyficznie świdrujące sola tez jakos pachną mi Slayerem - najważniejsze, że brzmi to genialnie, jak dla mnie takich chorych dzwięków w muzyce Megadeth mogłoby być wiecej. Zabijają równiez wściekle chłoszczace gitary przywodzące na myśl stary, dobry thrash lat 80-tych. W ogole cały utwór brzmi jak przegląd najlepszych patentów Megadeth, jak i całego metalowego stylu. Marzy mi sie tylko by Endgame przeniesiono na scene, wtedy w kontekście najwybitniejszych kawałków Megadeth okaże sie, że dorównuje im klasą. 10
8. The Hardest Part of Letting Go...Sealed With a Kiss - nostalgiczny klimat tej perełki tak idealnie wpasował sie w nadchodzacą jesień, że w pewnym momencie stawiałem go jako faworyta na płycie. Motywy gitar w spokojnej części mają swoja siłe nieskazitelnego piękna, zarówno akustyczny temat przewodni jak i pojękiwania elektrycznej w tle, jest w tym jakaś magia, a do tego poruszający tekst (jeden z lepszych jakie Mustaine napisał) i ten łamiacy sie wokal Rudego. To porusza. Kontrastujacy środek w dobrej metalowej tradycji na szczęście rozwiewa typową balladowa konstrukcje, tylko troche zbyt szybko sie kończy, a przecież stoi świetnym riffem, super galopujacym rytmem, pieknymi motywami gitar w tle, fenomenalną solówką - dotrzymuje kroku poruszajacym wstępom. Czemu wiec szczęscie trwa tylko lekko ponad minutke... Ciekawym rozwiazaniem jest powrót melancholijnego klimatu na finał, tym razem z miarowymi uderzeniami perkusji w roli głownej uderzajacymi w rytm bicia serca. Nie ma co, zakończczenie cudowne, a całość nabiera oryginalnych kształtów. Nie potrafie sie przyzwyczaić jedynie do upierdliwego klawisza, który bardzo nie potrzebnie próbuje iść w parze gitarami gdzieś na początku mocniejszego wejscia. 9
9. Head Crusher - To był bardzo obiecujący Kąsek gdy rzucono go fanom na pierwszy ogień i do dzisiaj wydaje sie mocnym punktem płyty. Chyba nie ma drugiego utworu Megadeth, który ma tak zabijackie wejście, z kolei bardzo mocny refren oparty na ostro przycinanym riffie przywodzi na myśl Pantere, czyli ładunek mamy zabójczy. Zaskakuje również ociężałe i wcale nie takie krótkie zwolnienie w srodku, poprzedzone ciekawym, melodyjnym mostkiem (z modulacja wokalu Mustaine'a). Ale chyba najbardziej zachwycaja wprowadzajace ożywienie, poplątane wątki stanowiące ostatnią odsłone utworu, zakończone solówką - z tych wszystkich elementów możnaby wydłuzyc scenariusz utworu do bardziej epickiej całości. Head Crusher to 4 kontrastujace ze sobą części, ciekawie po sobie następujące, tworzące oryginalną budowle. Zakrecona konstrukcja ma w sobie coś z niespokojnego ducha i kontrastów Five Magics - nie ma lepszej rekomendacji. 10
10. How The Story Ends - Juz wiemy, to właśnie ten numer zys kał najwiekszką przychylnośc wśród fanów, same jakieś górnolotne opinie o nim słysze. Niestety nie podzielam opinii większosci, głowny powód to refren, który budzi u mnie jakiś niesmak, za bardzo pachnie nachalną przebojowością...i "Youthanasią". A tak konkretniej bardzo kojarzy mi sie z refrenem nie lubianego przeze mnie "Die Dead Enough", chociaz w swojej kategorii jest dużo lepszy. Poza tym nie wiem jaką role ma odgrywać dośc żałosne zwolnienie tuż przed solówka z wykorzystaniem hiszpańskiej gitary (do tego jak czaruje w Trust i Holy Wars nie śmiem porównywać). Troche tez dziwne skojarzenia budzi seria gitarowych grzmotów zaraz po solówce -jakbym identyczne juz słyszał, zresztą wg mnie nie pasuja one do klimatu utworu. To tyle w kwestii usprawiedliwienia braku poparcia wielkości tego kawałka nad innymi na Endgame, ale dodam jednak, że mimio tych niuansów całość niesie z wielką mocą - to zasługa przegenialnego motywu spinającego utwór i kunsztownego sola - naprawde, wrażenia ogolne są bardzo pozytywne. Mało chwalenia bo fani już z tym przesadzają. 8
11. The Right To Go Insane - Bardzo mocny finał. Ciężar gitarowego łojenia na wysokości zwrotek to potęga uderzenia kijem baseballowym, nie gorzej prezentuje sie zamykajace utwór i płyte solo, nadając mu przyśpieszeń. Czarują przeróżne gitarowe motywy: a to gdzies w tle podczas zwrotek, na refrenach, tuz po basowym wejsciu, czy na samym wykończeniu po solówce- pełen wachlarz pomysłow, porażajace melodyką - najciekawsze sa podczas refrenu, a jeden z nich przypomina mi pojękiwanie gitar ze wstępów do "Hangar 18" - i to bardzo! Sam refren to jakby oddzielne 2 części, a jedna lepsza od drugiej. Po prostu utwór perfekcyjny, ze wzgledu na melodyke i miażdzący cieżar idealny materiał na koncerty. 10
Za kazdym kolejnym przesłuchaniem wszystko zaczęło do siebie pasować a każdy utwór z osobna stawał sie w moich uszach niemalże oddzielnym arcydziełem. No własnie, Endgame to zbiór cholernie udanych kawałków, poza intrem kazdy sie wspaniale broni, wszystkie przykładają sie do mojej bardzo wysokiej oceny całości. Kolejny plus to powrót Megadeth do ciężaru swojej kategorii - OK wszyskie 3 poprzednie płyty miały dużo wściekłości ale troche brakowało tam szybszych kawałków i zawsze knociły ogólne wrazenie jakiś lżejsze utwóry, szczególnie bardzo przecenione "The System Has Field", który raził misiowatymi refrenami i jakimś dzwinym brzmieniem -jak bardzo sie ciesze, że na Endgame nie pozostało po tym ani sladu! Absolutnie żadnych skomlących refrenów, potężne i soczyste brzmienie gitar, i bardzo mocny wokal (chociaż na "United Abominations" był jeszcze lepszy, w ogóle licząc 3 poprzednie albumy, UA był najbliższy ideału starego Megadeth, ale teraz gdy wyszedł "Endgame" to poprzednik jakby zbladł). No i ten nadzwyczajny upóst energii i agresji, jakiego nie mieliśmy od czasów "Rust In Peace" i to jest faktem - jak tu nie zakochac w TAKIEJ płycie. Co najmniej 4 utwory mozna nazwać z miejsca thrashowo szaleńczymi (The Day We Fight, 1,320, Head Crusher ale też tytułowy), pozostała większosć to bardziej walcowate czady w stylu "Countdown To Extinction". Tradycyjnie jak to spod reki Rudzielca wyszło również mnóstwo ciekawych melodii, najwiecej jest ich w partiach gitarowych -takie "The Right To Go Insane" aż kipi od melodycznych pomysłow. Kolejny mocny punkt płyty to solówki - zabójczo melodyjne, im prostrze tym lepsze, czasem tylko gubią swa finezje w trakcie szaleńczych i bardziej technicznych partii, ale i tak uważam, że lepszych bez Friedmana nie było. Mam wrazenie, że nastał dobry czas dla Megadeth, a teraz gdy Metallica wydała wyśmienity "Death Magnetic" bijacy na głowe 2 ostatnie produkcje Megadeth - myslałem, że trudno bedzie Rudemu przebic cios konkurencji, ale dziś moge juz smiało powiedziec, że "Endgame" co najmniej dorównuje powaracającej do wielkiej formy Metalliki. Jeśli zaś chodzi o miejsce nowej płyty wśród innych dzieł zespołu to raczej nie wiele (na pewno "Rust In Peace" i "Peace Sells") pozostawia Endgame w tyle, a takie arcydziełka jak "Countdown To Extinction" i "So Far So Good ...So What" na dzień dzisiejszy mają nowego, powaznego konkurenta. Brawo!
Ocena ogólna: 9/10
Ostatnio edytowany przez Yer Blue, Pią Paź 16, 2009 15:29, edytowano w sumie 1 raz
|