Pamiętam, że strasznie czekałem na to
wydawnictwo. Po udanym powrocie ekipy
Rudzielca z Arizony apetyt na przysmaki
firmy Megadeth wzrastał. Odbudowany
skład, powrót Vica Rattleheada za sprawą
okładki „The World Needs A
Hero” wróżyły więcej niż dobrze. I
dopiero po ok. 20 latach od rozpoczęcia
kariery zaczęto szykować pierwszy albym
typu „live-best of” tego
zasłużonego bandu. Na pierwszy rzut oka
trochę szkoda, no bo czego spodziewać
się na scenie od gości w średnim wieku?
Patrzmy jadnak dalej- sceny sprzed
koncertu, Mustaine w skórzanym płaszczu,
nabicie rytmu i „Dread And
Fugitive Mind” uderza w publikę.
Ach ten tekst: „Pozwólcie, że się
przedstawię, jestem społeczną
chorobą...”, ujęcia z kilku kamer,
zbliżenie na twarz Dave’a, z
którego oczu bije furia, a z ust
cieknie piana i już wiadomo, że to
„rude live dvd”, a nie
dopieszczona produkcja z jakiegoś studio
w Hollywood. Nowi ludzie w zespole,
wyglądają jakby grali w Megadeth
przynajmniej dwie dekady, w samum
centrum króluje jednak niepodzielnie
płowa peleryna Mustainea, który ze swoją
„siekierą” Jacksona rządzi i
dzieli. Precyzja i fantazja zarazem.
Szczególnie widać to po odgrzewanych na
początek starych evergreen’ów w
stylu „In My Darkest Hour”
czy „Wake Up Dead”. Nowsze
kawałki też doskonale się bronią, nawet
popowe numery z „Cryptic
Writings”, szczególnie
„Shewolf”, z partią solową
lidera zespołu, Pitrellego i De Grasso,
która tłumaczy obecne zabieranie przez
Deth’ów Dream Theater na
Gigantour. Eskalacją czadu na tym DVD
jest oczywiście Holy Wars zagrany na
bis. Zobaczyć na żywca jak Mustaine i
ekipa radzi sobie z tym najszybszym
riffem w historii thrashu, wprowadza po
prostu w długotrwały opad kopary. Tyle o
muzyce- pora na słów kilka na temat
obrazu. Całość profesjonalnie, jak na
2002 rok przystało zrealizowana, ujęcia
przynajmniej z kilku kamer, ale nie to
jest najważniejsze. Oglądając Rude
Awakening zobaczycie to co w metalu
najlepsze- zespół który oddaje serce na
scenie i napierdala mając cały świat
głęboko w dupie, a to zdarza się w
takiej Ameryce przyzwyczajonej do
wygodnictwa i fałszywej ogłady
niezmiernie rzadko. W pierwszych rzędach
po sceną najbardziej napierają dziady
spłowiałe od starości lub całkiem łyse i
szczerbate, co pokrzepia szczególnie
mnie, tym że można kochać tą muzykę mimo
upływu czasu, mimo, że to już nie jest w
modzie i takie tam. Nie wiem, ale jak
włączam ten koncert, to chce mi się
płakać- dinozaury tak konkretnie grzeją
a następców na ich miarę, lub innego
wielkiego zespołu na literę
„M” wciąż nie widać. Warto
więc wydać na to parę złociszy, i
położyć w bezpiecznym miejscu, by
następne zdigitalizowane pokolenia miały
się czym odtruwać, od wypolerowanej
nowomodnej papki |