Tekst Mateusza na temat książki (są w nim wypisane błędy autora) :
Cytuj:
Miałem niedawno nieprzyjemność zetknięcia się z biografią o Iron Maiden pt. „Historia Żelaznej Dziewicy” autorstwa dziennikarza muzycznego Paula Stenninga, piszącego m.in. do „Metal Hammer”, „Terrorizer” czy „Metal Maniacs”. Z szacunku do tego zespołu i w trosce o fanów, chciałbym przestrzec przed tą „księgą zła”. Poniżej postaram się wszystko wyczerpująco uzasadnić i rozjaśnić sytuację mniej zorientowanym.
Stenning już na pierwszych stronach zaznacza, że jeśli ktoś nie uważa Iron Maiden za najważniejszy zespół hevy metalowy na świecie „nie jest wart nawet swojej skórzanej kurtki”. Takie zdania to nie jest śmiałość, to jest czysta bezczelność i świadczyć może chyba jedynie o wąskich horyzontach myślowych autora. Jeszcze w tym samym akapicie dodał, że Steve Harris „zamienia wszystko, czego się tknie w złoto”. Od razu można się domyślić, że autor jest typowym fanboyem i do poczynań zespołu podchodzi bezkrytycznie. Oczywiście znajduje to potwierdzenie na kolejnych stronnicach tej pseudobiografii Iron Maiden. Naprawdę wyjątkowo ciężko przebrnąć przez ponad 400 kartek, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z takim fanatykiem jakim jest Paul Stenning. Pocieszające jest jedynie to, że autor postarał się o wiele cytatów członków zespołu i ludzi związanych z Iron maiden, które są pewną ucieczką przed jego skrajnym podejściem i oceną pracy zespołu.
Było mi ciężko uwierzyć, że coś takiego jak „Historia Żelaznej Dziewicy” zostało w ogóle dopuszczone do druku. Oprócz braku choćby najmniejszej obiektywności czytelnik zostaje porażony fatalnym językiem Stenninga, który stosuje hordy powtórzeń, a ubogi zasób słownictwa pozwala przypuszczać, że autor mógł nie skończyć szkoły podstawowej. Przy każdej nadarzającej się okazji otrzymujemy więc zdania typu „Mamy tutaj Ironów w najwyższej formie.”, „Mamy tutaj typowych Ironów”, „Epickie”, „Galopujące”, „Złożona faktura”, „Rewelacyjne”, „Każdy szanujący się fan powinien…” itp. Wszystkie określenia nacechowane niemal wyłącznie pozytywnie i składają się na opis każdego albumu. Jeśli więc zetkniemy się już ze stenningową „recenzją” jakiegoś krążka Maiden, to będziemy wiedzieli jak może wyglądać kolejna. Najśmieszniejsze jest to, że facet jest dziennikarzem. Czarę goryczy przelewa fakt, że twórca książki dopuścił się rażących błędów dotyczących historii grupy, lub też często przekłamywał rzeczywistość, tak aby czasem nie przedstawić muzyków w złym świetle. Jeśli ktoś zgłębił wcześniej tajniki świata Maidenów nie będzie miał problemu z wyłapaniem pewnych faktów, które tutaj zostały pominięte lub zmanipulowane. Najgorsze jest to, że „świeżak”, któremu wpadnie w ręce ta biografia będzie miał podany wyidealizowany obraz zespołu, w który może zupełnie nieświadomie uwierzyć i dołączyć tym samym do sekciarza – Paula Stenninga. Właśnie m.in. dlatego ubolewam nad tym, że biografia Iron Maiden autorstwa tego Pana została w ogóle wydana i szeroko rozpowszechniona.
O ile drugi i trzeci rozdział nie zwiastują jeszcze takiego Armagedonu, to przy trzecim zaczyna się czyste szaleństwo, które wiążę się m.in. z zastąpieniem Paula Di’Anno przez Bruce’a Dickinsona. Autor żywi do niego naprawdę niezdrową miłość, wynosząc nowego wokalistę Iron Maiden do rangi stworzyciela wszechświata. Opisując w końcowej części książki jego karierę solową napisał „Bodaj żaden inny wokalista rockowy nie nadawał się tak bardzo do występów solo jak Dickinson”. – ręce opadają. Absurdalne przypuszczenie dające jasno do zrozumienia, że Paul Stenning chyba po prostu nie zna innych wokalistów rockowych, którzy po odcięciu się od macierzystego zespołu zrobili wielkie kariery. Wybitność Bruce’a podkreśla na każdym kroku. Według niego zawsze był w formie, jest obdarzony najcudowniejszym wokalem na Ziemi, jest najinteligentniejszy, jest najlepszym frontamnem, tekściarzem itd. Rozumiem, że Dickinson jest naprawdę znakomitym i niezwykle charyzmatycznym wokalistą, ale robienie z niego Boga i umniejszanie umiejętności i wkładu innych świetnych i zasłużonych piosenkarzy jest nie do zaakceptowania.
Dziwi mnie, śmieszy i wywołuje uczucie politowania oraz zażenowania jednocześnie, że ktoś, kto podaje się za tak oddanego fana i podejmuje się napisania biografii Iron Maiden dopuszcza się niewybaczalnych błędów rzeczowych. Wyobraźcie sobie, że według Stenninga „Gangland” pochodzący z „The Number Of The Beast” jest utworem instrumentalnym. Przecierałem oczy ze zdumienia. Takich smaczków jest jednak więcej. Słowem nie wspomniał, że podczas trasy promującej wyżej wymienionego albumu Maideni nie zawsze pełnili rolę Headlinerów. Na amerykańskiej części tournée, która obejmowała większość występów, Ironi supportowali takie zespoły jak Scorpions, Judas Priest oraz 38 Special. Autor postanowił jednak zrobić z nich tych najważniejszych.
Rozdział o „Piece Of Mind” zaczyna się zdaniem „Rok 1983 był dla Iron Maiden kluczowy”. Kolejny – o „Powerslave” – tak samo (następne w zasadzie bardzo podobnie), z tym, że zamiast 1983 jest 1984. Szkoda jedynie, że Stenning nie pokusił się o konkretne wytłumaczenie dlaczego tak było. Łatwo jednak zdać sobie sprawę, że facet po prostu rzuca sobie od czasu do czasu jakimiś hasłami, których nie stara się w ogóle rozwijać, bądź jak przypuszczam nawet sam nie rozumie. Stąd też większość utworów Maidenów jest dla niego „epicka” i „galopująca”. Od powtarzania tych określeń czytelnik może dostać w końcu mdłości.
Kolejnym smaczkiem obnażającym niewiedzę autora jest przypadek „To Tame A Land”. Według niego „(…) grupa postanowiła nie wykonywać na koncertach epickiego To Tame A Land”. Nie mam pojęcia skąd ten człowiek bierze takie informacje. Wystarczy wpisać w YouTube „To Tame A Land Live 83” i automatycznie wyświetlają nam się odnośniki do tego utworu w wersji na żywo, właśnie z czasów World Piece Tour. Przykre jest, że czytelnik zaczynający przygodę z zespołem zapewne uzna słowa Stenninga za fakt.
Z utworem tym wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Kompozycja oparta jest na noweli Franka Herberta zatytułowanej „Dune”, który jednak nie zgodził się na wykorzystanie nazwy swojego dzieła, grożąc zespołowi procesem. Herbert miał pełne prawo do odmowy, jednak Stenning nie jest w stanie tego pojąć o czym świadczą dobitnie następujące słowa „(…) po tej aferze żaden szanujący się fan Iron Maiden nie uda się do księgarni po którąkolwiek z książek tego amerykańskiego autora.” Jak tego nie nazwać fanatyzmem? Słuchacz ma potępić Herberta za to, że nie zgodził się na wykorzystanie tytułu swojej noweli? Może od razu powinien dokonać na nim zamachu?
Kolejnym potwierdzeniem jego obłędu jest usilne umniejszanie wkładu innych szalenie istotnych zespołów heavy metalowych jak choćby ojców chrzestnych tego gatunku czyli Black Sabbath czy niewiarygodnie popularnej Metalliki. Według autora „Nikt w latach 80 nie mógł się równać z Ironami kunsztem”. Nie jest dla niego istotne, że w tamtym okresie powstało przecież tyle znakomitych albumów, które do dziś uważane są za ponadczasowe i zapisały się w historii muzyki złotymi literami. Wszystko co wydali Ironi i tak zawsze stawało się w jego rozumowaniu bardziej wartościowe, złożone, nieprzewidywalne i świeże. Mnie niestety trudno się zgodzić z człowiekiem, który uważa, że „Live After Death” pochodzi z jednej nocy z Long Beach, a „Rosalie” to utwór Thin Lizzy (oni jedynie go scoverowali), a nie Boba Segera. Pokłady absurdu i niekompetencji Stenninga są niewyczerpane. Dziennikarzyna kompromituje się w zasadzie w każdym rozdziale, i to wielokrotnie.
Prawdziwym ciosem w jego serce staje się odrzucenie przez Harrisa kompozycji Dickinsona na „Somewhere In Time”. Z miejsca staje się to usprawiedliwianiem mniejszej popularności albumu. Euforia powraca wraz z „Seventh Son Of A Seventh Son”, gdzie Bruce ponownie widnieje jako współautor części materiału. Docenia bardzo wartość „Alexander The Great”, jednak nie potrafi powstrzymać się przed swoim obsesyjnym podejściem i podkreśla, że „Każdy prawdziwy fan musi cenić Alexandra”. Dlaczego „musi”? Bo autor tak uważa i tego chce? Czy to stanowi wymóg dający przepustkę do bycia „prawdziwym fanem Iron Maiden.”? Skrajności Paula Stenninga nie da się zmierzyć.
W ramach uwiecznienia trasy promującej „Seventh Son…” zespół postanowił wydać koncertowe „Maiden England”. Słychać na nim ewidentnie, że Dickinson nie był wtedy w formie. Miał ogromnie kłopoty z wyciąganiem „górek” i brzmiał czasem wręcz groteskowo. Taki stan utrzymywał się przez całą trasę. Łatwo wywnioskować, że ciężko będzie w takim przypadku o dobry materiał koncertowy, który trafić ma na półki sklepowe. Pod względem wizualnym wszystko prezentuje się bardzo widowiskowo i trudno oderwać wzrok, ale największym minusem jest właśnie Bruce, który męczy się niemiłosiernie ze swoim głosem, a słuchacz razem z nim. Autor „Historii Żelaznej Dziewicy” twierdzi jednak, że wszystko wypadło znakomicie. A jakżeby inaczej, prawda ?
Następne powodu do śmiechu pojawiły się przy rozdziale dotyczącym „No Prayer For The Dying”, gdzie Stenning rozprawia o epickości „Mother Russia”. Sam fakt określenia takim mianem tej niezwykle miałkiej kompozycji wydaje się być niedorzecznym.
W 1992 Maideni wydali osławiony „Fear Of The Dark”. Powszechnie wiadomym jest, że to płyta przyjemna i łatwo przyswajalna. Można by rzec, że w sam raz dla kogoś kto chciałby zacząć przygodę z zespołem. Dziennikarz upiera się jednak, że ten krążek doceniają tylko „prawdziwi fani”. Z tego co mi wiadomo, to Ci „prawdziwi fani” uważają „Fear Of The Dark” za przeciętne wydawnictwo. Sam należę do tej grupy.
Kiedy Dickinson ogłosił, że opuszcza zespół Maiden wybrali się w 1993 w pożegnalną trasę Real Live Tour. Mogę w tym miejscu użyć ulubionego sformułowania Paula Stenninga, a mianowicie „każdy prawdziwy fan…”. Uważam właśnie, że „każdy prawdziwy fan Iron Maiden” powinien wiedzieć co wtedy na scenie wyrabiał pupilek autora Bruce Dickinson. Nie wiem czy on o tym nie wie, czy celowo pominął ten niezwykle istotny wątek po to, aby nie przedstawić swojego idola w złym świetle. Otóż frontamnowi Maiden zdarzały się podczas tego tournée występy, do których się kompletnie nie przykładał (pisząc łagodnie) i zamiast śpiewać, to po prostu recytował teksty, bądź szeptał coś niewyraźnie do mikrofonu. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem by wiedzieć, że publiczność nie była zachwycona i potrafiła dać upust swojej frustracji. No tak, ale po co o tym wspominać i psuć idyllę kreowaną z takim zapałem przez Stenninga? Lepiej zamieść prawdę pod dywan i udawać, że zespół rozstał się w przyjacielskich stosunkach.
Jeśli ktoś liczył na to, że znajdzie wyczerpujące informacje dotyczące okresu z Blazem Bayleyem to srogo się zawiedzie. Zresztą ciężko o takie dane, skoro książka wydaje się być w dużym stopniu hołdem dla Dickinsona. Okres z nowym wokalistą został niestety potraktowany po macoszemu. Jednak i tym razem autor potrafił mnie rozbawić do łez pisząc, że „Blaze świetnie radził sobie z utworami Bruce’a i Paula”. Jak można się tak oszukiwać, a do tego masę innych, którzy nie mieli jeszcze okazji usłyszeć Blaze’a w repertuarze swoich poprzedników? Jeśli jednak czyta się biografię autorstwa kogoś, kto uważa, że w grze Ed Hunter jest bardzo dobra grafika, to wszystko staje się możliwe. Autor chciał jak najszybciej uciąć okres z Blazem i powrócić do dalszych zachwytów nad Dickinsonem i jego powrotem do grupy wraz z Adrianem Smithem. Nie omieszkał zaznaczyć, że wydany w 2000 roku „Brave New World” to najlepsze dzieło zespołu. Najzabawniejsze jest, że podobnie napisał o niemal każdej poprzedniej płycie z ery „golden years”.
Jak zaznaczałem już wcześniej – poziom absurdu w „Historii Żelaznej Dziewicy” przekracza granice dobrego smaku. Jest to książka napisana przez fanatyka dla fanatyków. Czytelnik nie znajdzie tutaj nic wartościowego. Każda kolejna strona to porcja słodzenia zespołowi. Szybko zaczyna męczyć i rodzi w odbiorcy uczucie obrzydzenia. Autorowi powinno się zabronić pisać, ponieważ zachowuje się jak jakiś średniowieczny inkwizytor. Same cytaty muzyków i ludzi z kręgu Maiden nie wystarczą by uratować ocenę tej książki. Prostackie i usilne gloryfikowanie zespołu nie jest najlepszą drogą do zyskania szacunku, zwłaszcza wśród bardziej doświadczonych muzycznie słuchaczy.
Paul Stenning udowodnił jedynie jak bardzo jest ograniczonym człowiekiem i dziennikarzem. Nie wiem jak może nie czuć wstydu z powodu tego, co napisał. Mało tego, zarobił pewnie na tym niemałą sumę, co wydaje się być już całkowicie bezczelne. „Historia Żelaznej Dziewicy” nie jest warta złamanego grosza i szczerze odradzam i ostrzegam przed zetknięciem się z tym nierzetelnym źródłem wiedzy, choć w ogóle ciężko to wydawnictwo w ten sposób zakwalifikować.
1/10