|
Head Crusher |
Rejestracja: Czw Sty 15, 2009 16:08 Posty: 1357
|
Dzieki za reckę i fotki. Co to za ludzie z Wami stoją w drugim ujeciu? Dziwne, że wrzuciliscie Zakka a nie Ozza Blisko sceny staliście? Dzięki wielkie równiez za telefon w przedzien koncertu - mogłem byc z Wami przez te kilka minut, nawet jesli communication breakdown Mateusz ma śmieszny głos Jednoczesnie sorki, że mój kolega nie mógł się wybrać z Wami, dziwnie to wyszło, ale pojechał sam. Własnie wrócił i wrzucił relację takiej oto treści (jestem pod takim wrazeniem, że ją tutaj zamieszcze, autor wyraził zgodę . Kilka rzeczy opisał wprost znakomicie): Cieszę się, że jestem Polakiem. Bo gdybym nim nie był, mógłbym na przykład być Czechem... Oczywiście zawsze byłem przeciwny wszelkiego rodzaju uogólnianiom, myśleniu stereotypami i uprzedzeniom narodowościowym, ale z drugiej jednak strony rzadko bywam za granicą. Gdy jednak już tam jadę stereotypy okazują się jak najbardziej prawdziwe. I tak w Niemczech nie widziałem ani jednej ładnej kobiety, natomiast w Czechach... Czesi praktycznie w ogóle nie różnią się niczym od Polaków, pomijając jeden mały szczegół: zachowują się, jakby ktoś im obciął jaja. Nie wiem czy istnieje drugi tak pozbawiony charakteru naród. W europie na pewno nie. Ogólnie moja wyprawa do Pragi miała dość spontaniczny charakter - o wyjeździe zdecydowałem na tydzień przed nim i nie mogłem go sobie jakoś szczegółowo zaplanować. Zdecydowałem się więc po prostu ograniczyć koszty do minimum. Przygoda zaczęła się więc na dworcu zachodnim, w autokarze linii Ryga - Praga. Szybko okazało się, że ograniczenie kosztów oznacza podróż wyjątkowo zapchanym środkiem lokomocji, z gromadą interesujących ludzi różnych narodowości, głownie wschodnich, a Polaków było jak na lekarstwo (o ile w ogóle jacyś byli). Dlatego też już tutaj poczułem się jak za granicą i mogłem wypróbować moje zasoby wiedzy na temat obcych języków. Na szczęście konduktorka znała angielski na tyle dobrze, by poinformować mnie o numerze zajmowanego miejsca. Niestety kwestia sprawdzenia biletu poszła już nieco gorzej. W czasie podróży mogłem rozkoszować się pięknem naszego kraju, przepływającym za oknem, a także podziwiać stan naszych dróg. To niesamowite, myślałem, że już za dwa dni te wszystkie rozkopane drogi, remonty, pokiereszowane nawierzchnie i roboty na każdym odcinku ustąpią miejsca wspaniałym i zadbanym autostradom. W końcu miały być na Euro, a rząd by nas przecież nie oszukał... prawda? Zalana słońcem Praga przywitała mnie śpiewem ptaków i słońcem, zalewającym Most Karola oraz niezwykłej urody Stare Mesto. Kilka drobnych szczegółów popsuło jednak mój, niczym dotychczas nie zmącony, nastrój. Przede wszystkim mieszkańcy tego miasta chyba rzadko przechodzą przez ulice - liczba standardowych "zebr" jest tam niewielka, a gdy już są, znajdują się w mało wygodnych miejscach. Powodowało to, że dotarcie na drugą stronę stanowiło spore wyzwanie i musiałem sobie radzić w inny sposób, starając się nie zwrócić uwagi praskiej policji. Jestem pewien, że na pytanie "dlaczego kura przeszła przez ulicę?" standardowy Czech odpowie: "a po co w ogóle przechodziła?". Inny problem stanowiło położenie Pragi. Miasto znajduje się na terenie mocno nierównym, co powoduje, że odnalezienie się w powodzi poziomów, przejść, wiaduktów i schodów było trudnym zadaniem. Dodatkowym utrudnieniem był niemal całkowity brak tabliczek z nazwami ulic. Fakt, że żeby zobaczyć na jakiej jesteś ulicy musiałeś iść na jej początek, nie ułatwiał zwiedzania. Na szczęście dysponowałem własnoręcznie sporządzoną mapką, która wielokrotnie wspomagała mój zmysł orientacji. Ogólnie Praga to oczywiście ładne miasto, ale nie byłem nią zachwycony, tak jak na przykład Hamburgiem. Może nie byłem w najważniejszych miejscach, może to po prostu nie był mój dzień, ale nie nazwałbym Pragi "piękną", tak jak wiele osób. W dodatku uważam, że stwierdzenie iż Czesi są na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż Polacy jest grubą przesadą, a tak naprawdę jest odwrotnie. Nie wiem, czy istnieje w Polsce miasto, które byłoby pokryte taką ilością graffiti i tak miejscami zaniedbane. Zdarzyło mi się również natknąć na grupkę bezdomnych, oraz pana o śniadej karnacji, który oferował mi "złoty" zegarek za jedyne tysiąc koron. Około godziny 14 uznałem, że dość już zwiedzania i ruszyłem pod O2 Arenę, wybudowaną specjalnie dla reprezentacji Czech w hokeju na lodzie. Gdy dotarłem tam jakąś godzinę później fanów było jeszcze jak na lekarstwo. Usiadłem pod bramką i rozpocząłem wielogodzinne czuwanie, wspomagając się colą, czekoladą i książką (która zupełnym przypadkiem nosiła tytuł "Cmentarz w Pradze" - mam nadzieję, że nikt z mieszkańców nie odebrał tego tytułu jako groźby). Ostatecznie koło godziny 18 byłem pierwszy przy bramce, ale niestety nie za wiele się to zdało, gdyż miałem problemy na wejściu z moim biletem. Po gruntownym sprawdzeniu przez ochronę (musiałem pozbyć się bezpowrotnie dwóch butelek wody, jednej coli i kilku 7daysów, ale Marsa przemyciłem) z radosną miną dotarłem do skanera, który co chwilę rozbłyskiwał zielonym światłem, gdy przechodzili przez niego kolejni fani. W moim przypadku też błysnął... na czerwono. Kilkanaście rozmów w angielsko-polsko-czeskim stylu i odwiedzin w dwóch okienkach oddalonych od siebie o długość całej hali, pozwoliło mi wreszcie na zaświecenie na zielono. I mimo że straciłem w tych okienkach pół godziny, niemal nic to nie zmieniło - bez problemu wyminąłem siedzących (!) na całej płycie fanów i znalazłem się tuż przy barierkach - jeszcze nigdy na koncercie tego formatu nie byłem tak blisko sceny. W tym miejscu chciałbym ponarzekać trochę na naszych południowych sąsiadów. Ja rozumiem, że artyści formatu Ozzy'ego przyjeżdżają do Pragi niemal codziennie. I rozumiem, że może się to znudzić. Ale żeby nie okazywać z tego powodu żadnych emocji? I żeby nawet nie wykupić wszystkich biletów? Grupka z Polski z charakterystyczną flagą, która szalała pod sceną, została przez moich sąsiadów określona mianem polskich buraków i nie była to chyba pochwała dla naszych roślin bulwiastych. To jest chyba cecha narodowa Czechów - im jest po prostu wszystko jedno. Nawet podczas moich problemów z biletem nie zostałem zaszczycony żadną emocją w rodzaju zakłopotania, zażenowania czy nawet złośliwego uśmieszku. Tym ludziom na niczym chyba nie zależy. Ozzy w Pradze? Ok. Zabiłem twoją rodzinę? Ok. Niemcy zajmują Sudety? Ok. Wrrr. Przed koncertem leciało AC/DC. I to nie te największe przeboje. Potwierdziła się moja teoria - ten zespół nagrywa w kółko ten sam utwór. Gdy po godzinie oczekiwania kolejny riff, taki sam jak wszystkie poprzednie, dotarł do moich uszu, miałem ochotę rzucić się z zębami na któregoś z tych obojętnych "fanów". W końcu jednak zgasły światła i na scenę wyszedł... nie nie Ozzy, ale jego wieloletni gitarzysta, Zakk Wylde z zespołem Black Label Society. Muszę się przyznać, że jak dotąd nie znałem tego zespołu w ogóle, ale Zakk to zawsze Zakk - zaczął od kilku miażdżących kawałków, które rozkręciły atmosferę, a potem... Cóż, potem chyba lekko przesadził. Nie wiem, czy tylko ja odniosłem wrażenie, że robił wszystko, byle tylko stać się gwiazdą wieczoru. Okrzyki w stronę publiki, walenie się po piersiach i te straszliwie długie, niemogącej się zakończyć solówki, z których naprawdę niewiele wynikało... Ja wiem, że Zakk taki już po prostu jest, ale gdzieś w tym wszystkim gubi się jednak prawdziwy duch muzyki. Najgorszy fragment nastąpił, gdy zagrał ciągnące się, nudne, kilkunastominutowe solo, które przerwali pozostali członkowie jego zespołu. Z tego powodu doszło chyba nawet do jakiegoś konfliktu z perkusistą. Cóż, pomyślałem, może niedługo usłyszymy Black Label Society bez Zakka. Tak więc około 21:30 byłem już wyjątkowo zmęczony, głodny i zły na Czechów, na Pragę, na siebie, na AC/DC i na Zakka. Myślałem, że nic mnie już nie pocieszy. I wtedy zaczął się koncert właściwy. Co mogę powiedzieć - to było coś niesamowitego. Są takie przeżycia, które wykraczają poza granice pojmowania umysłu i mogę z dumą powiedzieć, że 6 czerwca w Pradze doświadczyłem właśnie takiego uczucia. Na te niecałe dwie godziny straciłem poczucie absolutnie wszystkiego, nic się nie liczyło oprócz tego śmiesznego, brzydkiego, zgarbionego pokurcza na scenie, który swoim zniszczonym przez lata głosem krzyczał w moją stronę: I love you, fuckers - najpiękniejszy komplement jaki kiedykolwiek słyszałem. Ja też cię kocham Ozzy, nie wiem jak ty to robisz, ale twoja charyzma to coś, co trzeba przeżyć na żywo, żeby to zrozumieć. Zaczęło się od krótkiego filmiku, prezentującego najlepsze lata Ozza - od czasów Paranoid, przez Crazy Train, No More Tears, aż po Scream. Potem na scenę wbiegł sam bohater wieczoru - tak, tak, wbiegł - jak widać wiek to dla niego nic. Kilka powitalnych okrzyków i zaczynamy - na pierwszy ogień Bark at the Moon. Przed koncertem nie śledziłem żadnych setlist, nie miałem pojęcia co się zdarzy. Ale miałem ogromną nadzieję na jeden kawałek, który chodził za mnie od dłuższego czasu i nie rozczarowałem się - Suicide Solution poszło jako trzecie a ja czułem się spełnionym człowiekiem. A to był dopiero początek. Bardzo muszę tutaj pochwalić nowego gitarzystę Ozza Gusa G. Nie stara się być na siłę Zakkiem czy (nie daj Boże) Iommim, ma własny, wypracowany styl, który pasuje do wszystkich granych kawałków, jest porządnym gitarzystą no i nie gwiazdorzy jak Zakk. Perkusista (jakkolwiek się nazywa) też niczego sobie, rozbudowane Rat Salad i jego solówka na spółkę z Gusem były naprawdę świetne. Z resztą przy okazji Shot in the Dark widać było, że między Ozzym a jego zespołem panuje wyjątkowa chemia - jak inaczej można wyjaśnić fakt, że wokalista rzucał się na nich i obsypywał pocałunkami? Prawdziwy festiwal doświadczeń przeżyłem, gdy na scenie pojawił się pierwszy z "przyjaciół" - mr Geezer Butler. Nie będę ukrywał - gdy zobaczyłem go w charakterystycznym czarnym stroju i z brodą na scenie, popłakałem się ze szczęścia - oto jeden z moich największych idoli był tuż przede mną, i to na spółkę z Ozzym. Szczerze mówiąc nie wiem jak bym się zachował, gdyby był tam jeszcze Iommi - pewnie całkowicie bym oszalał. Gdy zaczął się Iron Man świat przestał dla mnie istnieć. A gdy rozległy się pierwsze dźwięki mojego ukochanego N.I.B.... cóż, mogłem jedynie współczuć stojącym obok mnie niemal nieruchomym Czechom. Potem na scenę wszedł Zakk za Gusa i usłyszeliśmy Fairies Wear Boots. Geezer zszedł, ale Zakk pozostał już do końca. W granym jako bis Mama, I'm Coming Home pokazał, że jednak potrafi nadal zagrać cudowne, chwytające za serce solo, bez uciekania się do graniczących z masturbacją popisów. A na koniec powrócił jeszcze raz Geezer i wraz z Gusem i Zakkiem wszyscy zagrali Paranoid. Moment, w którym wszyscy bohaterowie wieczoru ukłonili się publice był drugim tego dnia momentem, w którym się popłakałem. I to był już koniec. Długo jeszcze stałem przy barierkach i biłem brawo, aż zwróciłem uwagę pewnego łysego ochroniarza, który przywrócił mnie do rzeczywistości. Dla rozładowania emocji postanowiłem wybrać się na nocny spacer po Pradze, także zwieńczeniem tej pełnej wrażeń nocy był oglądany przeze mnie wschód słońca nad Wełtawą. Wtedy dopiero poczułem, że jestem nieziemsko zmęczony i udałem się na dworzec kolejowy, skąd następnego dnia odchodził mój pociąg do Warszawy. Przez następne godziny próbowałem się odrobinę przespać, w czym na pewno nie pomagał mi rozchodzący się po całej sali głos obwieszczający odjazdy pociągów. Czeski język nie jest zabawny. W ogóle. Gdy rano wsiadałem do pociągu, myślałem sobie, że mogę wracać nawet z czeskimi kibicami jadącymi na Euro, a i tak będę spał. Wracałem z angielskimi. Nie spałem - graliśmy w karty, rozwiązaliśmy quizy i dyskutowaliśmy na temat dualizmu kartezjańskiego w kontekście piłki nożnej. To byli niezwykli kibice. Podsumowując - sam koncert był absolutnie niesamowity i cudowny. Ale nie wybrałbym się na niego drugi raz, nie do tego kraju, gdzie żyją najbardziej obojętni ludzie na świecie. Tutaj chciałbym jeszcze bardzo, bardzo podziękować Piotrkowi Yer Blue za umożliwienie mi tej wspaniałej przygody. Kiedyś na pewno się odwdzięczę.
|
|