Marko napisał(a):
Ogólnie jednak ludzie są chyba, z tego co czytam po forach, zadowoleni.
A z tego co ja wyczytałem, to odwrotnie
Pozwolę sobie zacytować pewną relację z tego wydarzenia:
Cytuj:
W czasach swojej świetności Axl Rose nosił dosyć wymowną koszulkę z nadrukiem podobizny Jezusa i podpisem "Kill your idols". Po ostatnim koncercie w Rybniku z chęcią nabyłbym podobny t-shirt, tylko że ze zdjęciem Axla...
Była to już druga wizyta reaktywowanego Guns N' Roses w naszym kraju. Niektórzy czekali na nią sześć lat, inni nawet dłużej. Więc pewnie dlatego zespół pozwolił sobie na prawie dwuipółgodzinne spóźnienie, bo czymże jest te raptem kilkaset minut w porównaniu do lat oczekiwania. Wszyscy, którzy śledzą informacje o trasie Gunsów i znają ich historię, mogli się tego spodziewać. Jednka mimo wszystko niesmak pozostał. Poza tym sam występ dużo na tym stracił, bo z każdą minutą ludzie robili się zwyczajnie coraz bardziej zmęczeni, nie mówiąc już o ogólnej irytacji.
Koncert zaczął się o 23:20 od tytułowego utworu z albumu "Chinese Democracy". Gdy tylko Axl wbiegł na scenę, w jego kierunku poleciały białe i czerwone róże rzucane przez fanki, a możliwe, że i też przez paru fanów. Jednak pierwszym, co dotarło do naszych oczu, a gwoli ścisłości - uszu, było słabe nagłośnienie. Było po prostu cicho. Zabrakło tego uderzenia na wejściu, któremu towarzyszyłby szał publiki. Sytuacja z dźwiękiem poprawiła się dopiero po godzinie.
W następnej kolejności grupa wróciła do "Apetite For Destruction" utworami "Welcome To The Jungle", "It's So Easy" oraz "Mr. Brownstone". Po reakcji publiki od razu było widać, że klasyczne kawałki cieszą się nieporównywalnie większym powodzeniem niż nowy album. Potem można było usłyszeć "Sorry", które jest całkiem udaną balladą i sprawdziło się również na żywo. Gorzej jednak było z pogarszającym się z numeru na numer głosem Axla. Rose już nie ma tego wokalu, co kiedyś, ba, tego co nawet sześć lat temu w Warszawie. Nie wyciągał charakterystycznych wysokich dźwięków, czasami wręcz skrzeczał i zwyczajnie fałszował. Było to słychać przy szybszych kawałkach, jak np. "You Could Be Mine", bo przy wolniejszych dawał sobie radę - najlepiej wykonane wspomniane "Sorry" oraz "Civil War". Niektórzy tłumaczą to już podeszłym wiekiem Axla i jego dawnym trybem życia. Zapominają jednak, że jest wielu starszych wokalistów, którzy wciąż dają sobie radę, a aniołami w młodości nie byli - najlepszym przykładem jest chociażby Rob Halford z Judas Priest, który bez problemu wykonuje wszystkie stare utwory i nie robi sobie między nimi żadnych przerw. W przeciwieństwie do Axla, który co kilka piosenek musiał schodzić ze sceny.
Koncert Gunsów zawiera wiele improwizacji, które co chwila przeplatają się ze "zwykłymi" utworami. Jamy te są wykonywane po kolei przez wszystkich członków zespołu, oprócz perkusisty i drugiego klawiszowca. Szczerze mówiąc, popisy gitarzystów nie zapadały specjalnie w pamięć i nie wnosiły niczego ciekawego, zarówno brzmieniem, jak sposobem wykonania. Były zwyczajnie nudne, przez co rozbijała się cała dynamika koncertu. Najlepiej obrazuje to partia Dj Ashby. Po agresywnym, świetnym rockowym kawałku "You Could Be Mine" zagrał swój "Mi Amor 2.0". Był on tak pretensjonalny i mdły, że mógłby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej do "Zbuntowanego Anioła". Basista Tommy Stinson również wykonał własną kompozycję, pt. "Motivation". Ciężko ją opisać, była nijaka i niczym się nie wyróżniała - nawet nie była w stylu Guns N' Roses. Podobnie jak cover Bumblefoota - "Glad To Be Here". On akurat zrehabilitował się interesującą i naprawdę dobrze wykonaną przeróbką Chopina. Dobrze słuchało się także Dizzy'ego Reeda z jego fortepianowym coverem "Baba O'Reily" The Who. Jamów było zdecydowanie za dużo i rozwlekały one niemiłosiernie cały koncert. Wydaje się, że były tylko po to, żeby Axl mógł odpocząć i zmienić swój sceniczny wizerunek. Swoją drogą niezależnie od tego, co nowego na siebie założył, za każdym razem wyglądał jak świecący cekinami, kiczowaty kowboj. Rose też miał chwilę na zaprezentowanie swoich umiejętności i poza repertuarem Gunsów zagrał na fortepianie "Goodbye Yellow Brick Wall" połączone z "Someone Saved My Life Tonight" Eltona Johna. Wcześniej wykonał z całym zespołem "Another Brick In The Wall Part 2". Było to zupełnie niepotrzebne, nie wniosło nic ciekawego i nowego do oryginału Pink Floyd. Nie rozumiem, jaki jest sens coverowania, gdy nie wprowadza się do oryginału żadnych szczególnych zmian.
Formacja zaprezentowała swoje dawne hity - "Live And Let Die", "Don't You Cry", "November Rain", "Sweet Child O' Mine", "Nightrain", "Patience" oraz na zakończenie "Paradise City", które miało porządnego rockowego kopa. Bardzo fajnie było usłyszeć także dobrze zagrane "Rocket Queen" (niestety bez słyszalnych jęków dobrze znanej z albumu koleżanki Axla), "Estranged" oraz "This I Love" z ostatniego krążka. Miłym akcentem było "Knockin' On Heaven's Door", które Rose zaśpiewał wspólnie z publicznością i było widać, że był zadowolony z jej reakcji. Niestety była to jedyna jego forma kontaktu z fanami. W Warszawie był zdecydowanie bardziej rozrywkowy i przebojowy. Podobnie zresztą jak publika.
Jakby to powiedzieli fani piłki nożnej - publiczność w Rybniku była bardzo piknikowa. Wszyscy stali w miejscu - cicho i grzecznie. Ewentualnie raz na jakiś czas klaskali w powietrzu, zachęceni wcześniej przez muzyków. Uaktywniali się dopiero przy szlagierach. Pod scena bawiła się grupa osób bardziej żywiołowych, ale to zupełnie nie była atmosfera koncertu rockowego. Bliżej imprezom z "Sali Kongresowej" - a przecież grało Guns N' Roses, a nie Czerwone Gitary! A czułem się, jakbym był na koncercie tych drugich.
Podsumowując - koncert nie był porywający. Zespół się spóźnił, a sam występ był trochę nudny. Członkowie grupy nie zapadli w ogóle w pamięć i robili za tło dla lidera. Najlepiej świadczy o tym fakt, że solówki Slasha na zmianę wykonywało aż trzech gitarzystów. Sam Axl jest cieniem samego siebie sprzed lat, niektóre kawałki śpiewał poprawnie, jednak w większości fałszował i często schodził ze sceny odpocząć. Niestety koncert w Rybniku nie wytrzymuje porównania do tego z Warszawy z 2006 roku. Jednak ci, którzy przyszli posłuchać The Greatest Hits, na pewno się nie zawiedli, w przeciwieństwie do tych, którzy liczyli na porządny hardrockowy koncert legendy. Smutno jest patrzeć na jednego ze swoich dawnych idoli, który najwidoczniej nie wie, kiedy nadchodzi pora, żeby zejść ze sceny.
+ komentarz
Cytuj:
Gratulacje dla autora! W koncu wypowiedzial sie ktos, kto nie jest zaslepiony G'n'R i powiedzial bez owijania w bbawelne. Czytajac relacje z tego konertu na innych portalach, odnosze wrazenie, ze umowy miedzy organizatorem, a portalem, sa tak skonstruowane, ze nie mozna napisac "zlej" relacji i powiedziec co sie nie podobalo. Czyatjac relacje na Onecie mam wrazenie, ze kazdy koncert, ktory odbywa sie w Polsce (nawet podstarzalej gwiazdy) jest wrecz magiczny, cudowny i niesamowity. Gowno prawda!
Spoznienie? Przegiecie! Zwyczajne nie szanowanie ludzi. Najsmieszniejsze dla mnie jest to, ze sam organizator koncertu (!) mowil, ze trzeba sie liczyc nawet z kilkugodzinnym opoznieniem koncertu. Jawna kpina! Tez mi organizator, ktory pozwala na cos takiego. Spotkalem kilku ludzi, ktorzy przez spoznienie odpuscili caly koncert, poniewaz nie mieliby pozniej jak wrocic do domow w innej czesci Polski. Sadz,e ze bylo takich wiecej niz kilku. Taka sama sytuacja miala miejsce w Anglii (bodajze w Manchesterze). Ponad polowa publicznosci wyszla, bo by nie zdazyli na pociagi (koncert sie skonczyl okolo 3 w nocy). Zaden wielki, szanujacy sie zespol nigdy sie tak nie zachowywal wzgledem fanow. I to nie jest wizerunek rockmena, tylko chama! Duzo sie mowili, ze ich koncert to prawie 3-godzinne show. Pseudo-popisy to chyba glowne haslo tych koncertow. Nie ma jak rozbic atmosfere koncertu. Axl chcial odpoczac? Ludzie tez zaczeli odpoczywac i zwyczajnie w swiecie sie nudzic. W koncu przyszli posluchac zespolu G'n'R! Spokojnie mozna bylo koncert okroic do normlanej dlugosci, zagrac same swoje kawalki. Uwazam, ze ludzie lepiej by reagowali.
O glosie lepiej nie mowic. Nie ma o czym mowic, skoro glosu tez nie ma. Niech nikt go wiekiem nie tlumaczy, tymbardziej jego zachowaniem.
Z tego wydarzenia, koncertu wielkiego rzekomo G'n'R, media zrobily swieto narodowe. Co 5 minut informacji o zespole - co zdjadl, gdzie poszedl, co zrobil, co robi, czego nie robi. Wywiady z "fanami" przed koncertem takze byly ciekawe. W wiekszosci nastoletnie pseudo fanki, znajace ten zespol tylko przez to, ze koszulka z ich logo wisi w najwiekszym sklepie odziezowym w Polsce. Znajace kilka piosenek na krzyz i kojarzace tylko Slasha. Krew czlowieka zalewa. Ale to jest urok XXI wieku. Sluchajmy G'n'R bo to jest modne! Nosmy bandamki i ciuchy w barwach flagi Stanow Zjednoczonych - bo tak jest teraz modnie. To chyba bardziej denerwuje - w sumie zespol mogl naprawde mogl okroic seta, wiekszosci by to roznicy nie zrobilo.