bialkomat napisał(a):
Cytuj:
Taak, wokalnie jest nieziemski, Gabriel porywa się na szaleństwa, które trudno szukać gdzie indziej. Udaje jakby kilka postaci, jednocześnie pokazując swoje mozliwości interpretacyjne, myśle dobry byłby z niego aktor.
Dokłanie! Ponoć wykonywanie go na koncertach kosztowało Gabriela mnóstwo energii, tak że za każdym razem był nieźle zdyszany
Apropos koncertów to widziałem jeden, chyba z początku 73 roku, nie grają tam jeszcze nic z Sellinga. Ale juz widać, że Gabriel wcielał się w jakieś postacie, chyba najwiecej w Supper's Ready, nakładał jakieś maski, cholernie ekscentryczny frontman o wielu obliczach i zdolnosciach. W niektórych momentach normalnie robił z siebie wariata
To samo image: do dziś nie spotkałem nikogo kto by miał taką fryzurę jak on, z wycietą do zera częścią włosów - tam gdzie zwykle wyrasta irokez. Zawsze uwazałem Gabriela za dziwaka, w pozytywnym sensie. O wyczynach w The Battle Of Epping Forest nie słyszałem, ale znam legendy wykonywania Baranka na jednych z ostatnich tras - o ile pamiętam chował się do ...jakiegoś kokona, co trochę uniemożliwiało mu śpiewanie.
bialkomat napisał(a):
Cytuj:
Z pierwszej strony wolę tylko Watcher of the Skies, które rozwala mnie i niebiańskiem intrem i w jeszcze większym stopniu swoją nerwowoscia - czadowością - przebojowością. Wszystko wymieszane w idealnych proporcjach.
A ja Ci się muszę przyznać, że Watcher Of the Skies, pomimo że to oczywiście klasyk, to dla mnie był zawsze nieco przeceniany i z pewnością nie należy do mojej najściślejszej czołówki. Nie wiem, czegoś mi w nim jakby brakuje.
Wstęp rzeczywiście świetny.
Może po prostu jest zbyt przebojowy, jednowymiarowy a tym samym osłuchał Ci się. Dla mnie jest idealny a jako opener płyty nie mogę juz sobie nic właściwszego wyobrazić.
bialkomat napisał(a):
Cytuj:
Rozwale Cie ale pierwsze słysze o tej EPce, a to juz zakrawa na pewną ułomnosć w znajomosci klasycznego Genesis, wiem wiem
Na bank to muszą byc te utwory (dziwne, że słyszałem o dwóch), mam przeogromna ochotę je poznać! Wiesz co sądze o W&W.
Wszystkie trzy utwory znajdziesz (poza oczywiście rzeczoną EP-ką, która zresztą była wznowiona na CD), na dodatkowej płytce dołączonej do Boxu Genesis 76-82. Na Archive 2 76-92 nie wiedzieć czemu został pominięty Match Of The Day, podobnie zresztą jak Me And Virgil pochodzący z sesji do Abacab. To znaczy w sumie wiadomo - muzycy po prostu nie znosili tych utworów, poniekąd niestety mając gdzieś fanów.
Match of the Day to taki krótki, skoczny, wesoły kawałek, który nastrojem może się nieco kojarzyć z Harold The Barrel.
Pigeons - tutaj w sumie mógłbym powtórzyć powyższe zadnie.
Natomiast z całej tej trójki zdecydowanie najlepszy jest niespełna 7-minutowy Inside and Out i on faktycznie śmiało mógł się znaleźć na Wind & Wuthering. Składa się niejako z dwóch częsci - pierwsza spokojna, melancholijna, z ładnymi melodiami. Później natomiast kawałek się rozkręca i mamy w końcówce bardzo żywiołową, pełną werwy część instrumentalną, z Tonym Banksem i jego karkołomnymi pasażami na pierwszym planie, aczkolwiek Hackett też nie pozostaje dłużny.
Ponoć ten utwór to była prawdziwa kość niezgody w zespole, przede wszystkim Hackett bardzo się domagał, aby go umieścić na płycie, gdyż uważał, że był zbyt dobry, aby go tak marnować.
Ciekawe. Ponoć właśnie inna wizja płyt spowodowała, że Hackett odszedł. Jakis czas temu był obszerny wywiad z Hackettem w Lizardzie, zapadł mi w pamięć wątek o jego odejsciu z Genesis - ponoc był zadowolony z tej decyzji jeden dzień, po czym bardzo jej żałował. Wcześniej wydawał się trochę z tym kryć, szczególnie w obliczu jego płodnej kariery solowej (za którą nie przepadam - jakbyś chcial wiedzieć - zapadła mi w pamięć tylko płyta Dark Town).
Był tam też świeży wywiad z Banksem, w którym wypowiada się, że nie wierzy już w powrót Genesis w jakiejkolwiek formie. Oba wywiady były dosć obszerne, na kilka stron.
Od dzisiaj znam te nagrania i musze przyznać, że się potwornie nimi rozczarowałem! Choć może jeszcze coś w nich odkryje, zwłaszcza w Inside and Out, którym się coś więcej dzieje. Ale póki co ta smętna, zresztą przeważająca część wynudziła mnie na maxa, dalej tez nic wielkiego tam się nie dzieje. Posłucham jeszcze kilka razy. Na dzień dzisiejszy bardzo się ciesze, że nie dopuszczono go na W&W, do którego ten utwór nie dorasta do pięt. Jest tam co prawda słabsze od reszty Your Own Special Way - ale jakoś przy całej jego popowosci jest on bardzo przyjemny i stanowi odpoczynek na płycie, który toleruje.
A Inside and Out wydaje mi sie po prostu rozlazły i nijaki.
2 pozostałe odrzuty tez za żadne skarby nie powinny znaleźć się na tej genialnej dla mnie płycie, są tak pioseneczkowate, że aż strach. Ale o dziwo Pigeons bardzo przyjemnie mi sie słuchało, utwór prowadzi jakiś taki przyjemny motyw, banalny ale urokliwy. Dla mnie Pigeons jest OK. Match of the Day jest jakis taki zbyt skoczny, prawie taneczny, jakis potencjal komercyjny pewnie i ma. Uwazam, że ta EPka do dobre rozwiązanie, lepiej żeby tworzyły taki dodatek do płyty niż miałyby stanowić jej integralną częsć.
bialkomat napisał(a):
Cytuj:
Czasem mam wrazenie, że to Twoj ulubiony zespół.
Hehe, wiesz, ciężko to mi tak jednoznacznie stwierdzić, ale jest coś w tym
Przede wszystkim ciężko mi zestawiać ze sobą zespoły, grające zupełnie odmienną muzykę. Np. nie potrafiłbym stwierdzić, który zespół bardziej cenię - Genesis czy Megadeth (który jest moim nr 1 jeśli chodzi o metal). Do tego dochodzą jeszcze różne względy sentymentalne i inne takie..
W każdym razie jeśli chodzi tylko i wyłącznie o prog rocka, czy nawet w ogóle starego klasycznego rocka, to tak - Genesis to moja ulubiona kapela
A więc trafiłem
A jeśli ten Megadeth może im zagrozić to ostatecznie masz tylko 2 takie zespoły ponad wszystkie inne. Fajnie wyciągnać z Ciebie takie istotne szczegóły
bialkomat napisał(a):
Tak a propos klasycznego proga, to powiem Ci, że kiedyś dawno temu brylował u mnie w tej kategorii inny z wielkich, czyli Yes. Zasłuchiwałem się w takich płytach jak Close To The Edge czy Fragile i było to dla mnie naprawdę coś. To znaczy dalej jest, jednak z czasem ten zespół się u mnie znacznie zdewaluował i patrząc na całokształt dużo wyżej stawiam Genesis. Pomijam oczywiście to, czym ten zespół stał się potem, bo pod tym względem nie jest w niczym gorszy od Genesis, ale nawet biorąc pod uwagę ich najlepszy, klasyczny okres, to jednak mieli w tym czasie dużo potknięć, nieporozumień i ogólnie nie byli tak równi i zjawiskowi. A to co zrobił Genesis ery Gabriela i Hacketta było po prostu niepowtarzalne i poza zasięgiem innych.
Ja z proga jednak wyżej cenie Pink Floyd. Wiadmo, że nie mieli oni takiej ciągłości wydawania arcydzieł, ale pomiędzy 67 a 79 rokiem nagrali z 10 płyt, które bardzo cenie, a 4 z nich uważam za wybitne (Meddle, Atom, Piper, Wall). W przypadku Floydów jest taki problem, że nawet te najlpesze płyty uważam za nie równe (np. Meddle, wyjatkiem jest tylko The Wall), prawie każda płyta jest czymś skażona, ale w ogolnym rozrachunku nagrali oni wg mnie po prostu więcej lepszej muzyki, która być może jest porozrzucana po całej dyskografii, a nie jak w przypadku Genesis skondensowana w jednym, kilkuletnim okresie, co oczywiscie budzi duży podziw (tak jak to jest z Metalliką).
The Beatles i Pink Floyd dla mnie sa poza zasięgiem. Poniżej ich pułapu mam jakieś 8 zespołow, które cenie na równi. Wśród nich z proga jest Genesis oraz VDGG. Z tych dwóch nie potrafiłbym wskazać lepszego.
Ostatnio zauważyłem, że mało słucham King Crimson, i jakos tak mniej ich cenie od Genesis. A Yes... nie lubiłem nigdy. Zawsze dziwie tym ludzi
Jak dla mnie nagrali bardzo dobrą The Yes Album, po czym juz tylko dobrą Fragile (3 świetne fragmenty, reszta nudy), a Close To Edge, którą kiedys słuchałem non stop i za wszelką cenę próbowałem polubić - niestety nijak nie moge zrozumieć. To pewnie moja najbradziej kontrowersyjna opinia o progu - ale Yes są wg mnie koszmarnie nudni i przereklamowani. Te późniejsze płyty są tak rozwleczone i rozwodnione, że mam na nie alergie. I uważam, że na Close To The Edge jest tego początek - nie kumam suity kompletnie. Jakis przypadkowy zlepek dźwieków, nic tam nie trzyma się kupy. Cholernie piękna jest ta wzniosła partia organów gdzies w srodku ale to trochę mało. "Siberian Khatru" brzmi plastikowo, odpychajaco wrecz, klawisze Wakemana drażnią mnie syntetycznym brzmieniem, tak, że chyba nigdy tego utworu nie wysłuchałem do końca. Pozostaje You And I - piekna piosenka z genialnym motywem, oj tak, ale po cholere to ma 10 minut? Odbieram ją jako wydłużona na siłę piosenkę o wielkim potencjale. Ostatecznie płyty ona tak czy siak nie wybroni, ani te cudowne organy z tytułowego nagrania. Mam jakąś wrodzona alergię na Yes i nic na to nie poradzę.
The Yes Album urzeka mnie surowizną, to taka uczciwa płyta, konkretna. Na Fragile czuje juz zbyt wypolerowaną produkcje, ale klawisze Wakemana jeszcze mnie nie drażnią. Oprócz genialnego Heart Of The Sunrise i świetnego Roundabout podobają mi sie jeszcze 2 nagrania, które tworzą jedna całość, ale ich nazw juz nie wspomnę
O muzykę Yes możemy się tylko pokłócić.
bialkomat napisał(a):
Cytuj:
Wnosze choćby po tym, że kiedys napisałeś, że ze wszystkich nie widzianych dotąd zespołow najbardziej chciałbyś zobaczyć Genesis z Gabrielem. Pamiętam cos takiego.
Zgadza się
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest to marzenie ściętej głowy i że technicznie jest to niewykonalne.
Teoretycznie jest to możliwe, technicznie też. Panowie muszą tylko chcieć. Bo z tego co wiem nie są jakos wielce ze sobą skłoceni (w końcu dogrywali ponoć Baranka na potrzeby wydania Archives w tym 98 roku), wydaje mi się, że to kwestia przerośniętego ego co najmniej 4 z nich. To trochę tez przez to, że az 4 członkom Genesis udało się zaistniec poza zespołem, niektórzy bardziej komercyjnie, inni artystycznie - ale trzeba przyznac, że kazdy stał się osobna marką. Co na swój sposob podziwiam.