dobra, nie wiem czy to odpowiednie miejsce, czy dobry pomysł na temat... jakby co - proszę o interwencje MODERATORA
obiecałem Piotrkowi coś... spełniam obietnicę
"Megadeth po raz drugi"
>Metal Hammer Festival< (Katowice – Spodek: 31.10.1997, wystąpiły: Moonlight, Acid Drinkers, Kreator, Bruce Dickinson (+Adrian Smith), Megadeth)
Megadeth w Polsce! Taka wiadomość zelektryzowała mnie we wrześniu 1997 roku. Radość moja stała się jeszcze większa, gdy dowiedziałem się, że przed Amerykanami wystąpi Bruce Dickinson. Taki koncert nie mógł odbyć się beze mnie! Obsadę drugiego Metal Hammer Festiwalu miała uzupełnić nasza rodzima gwiazda – Acid Drinkers, poza tym organizatorzy zapewniali, że oprócz wymienionej trójki wykonawców pojawią się jeszcze dwie formacje. Jakie? To miała być niespodzianka. Cena biletu – „tylko 50 złotych” za 5-6 godzin muzyki. Nie zawahałem się, tym bardziej, że mile wspominałem swój „pierwszy raz” z ekipą Mustaine’a i spółki, czyli koncert sprzed dwóch lat z czeskiej Pragi, gdzie „Rudy” Dave ze swą „kamandą” dali całkiem dobry (ale tylko dobry) występ. Liczyłem tym razem na coś więcej, choć albumem „Cryptic Writings” chłopaki mnie nie zachwycili... ale też nie zawiedli. Ot solidna to płyta, melodyjna, metalowa, nie thrashowa.
Do Katowic tradycyjnie pojechałem sam. Pociąg już w Bydgoszczy był bardzo przeładowany, ale cóż... okolice 1-go listopada, podróżnych w tym terminie zawsze jest więcej. Z trudem, dopiero w Inowrocławiu znalazłem sobie miejsce siedzące. Podróż – sama w sobie dość męcząca – przedłużyła się jeszcze. Pociąg miał spóźnienie, na skutek wybryków pijanych „metali” i interweniującej policji. Na godzinę 16.30 postanowiłem dotrzeć do Spodka. I ani minutę wcześniej. O tejże porze miał się już rozpoczynać festiwal. Nauczony niezbyt miłym doświadczeniem sprzed roku, kiedy przed występem Metalliki czekałem, stałem i marzłem całe półtorej godziny przed samym wejściem do hali, nie zamierzałem tracić nerwów i zdrowia. Wówczas nie popisali się organizatorzy, którzy zamiast o 18tej (jak podano na biletach) wpuszczali dopiero o 19.30. Tym razem spotkała mnie bardzo miła niespodzianka! Fani nie czekali ani chwili. W dodatku przed wejściami panował ład i porządek, a „przepływ” ludzi z zewnątrz do hali odbywał się sprawnie i spokojnie. Obyło się bez przepychanek, wulgaryzmów i tego typu niepotrzebnych nikomu niezdrowych emocji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy aby miał to być koncert metalowy?! Jednak można zachować kulturę? Można. Zaskoczyła mnie też bardzo profesjonalna ochrona. Panowie ochroniarze byli tego dnia niezwykle dokładni, skrupulatni i nieubłagani, do tego stopnia, że „pozwalali” fanom zająć miejsca wyłącznie takie, jakie mieli zaznaczone na biletach! I żadnych innych! A ponieważ sama scena oddalona była dość znacznie od trybun, wiadomym było, że szczęśliwymi do końca będą tylko Ci, którzy wypełnią płytę hali Spodka. Pozostali, mający bilety na trybuny musieli przełknąć gorzką pigułkę. Do tej drugiej grupy niestety zaliczona była moja skromna osoba. „No trudno” przeszło mi przez myśl, „ostatni raz zakupiłem bilet w Bydgoszczy”. Tych co mieli mniej szczęścia wściekłość ogarnęła jeszcze niejeden raz, gdy okazało się, że na płycie jest sporo luzu i wolnego miejsca, niestety – ochrona była szczelna. Tyle tytułem wstępu, tyle dygresji o samej otoczce festiwalu, czas na muzykę!
Zaraz po wejściu do Spodka (a udało mi się na krótko przed planowanym rozpoczęciem imprezy) skierowałem swe kroki na płytę pod sceną, gdyż tam już coś się działo. Spojrzałem na zegarek i oczom nie dowierzałem! Zaczęli przed czasem! Oczywiście nie wpuszczono mnie. Zdołałem chwilę postać w wejściu i wsłuchiwałem się w zupełnie przyzwoity głos wokalistki Moonlight, pierwszej grupy jaka tego dnia wystąpiła w ramach festiwalu. Nie znałem ich twórczości, a jedynie orientowałem się w tym co grają (klimatyczny metal) i wiedziałem, że dla wytwórni Dziubińskiego zrealizowali już dwa pełne albumy. Chłopaki nieźle radzili sobie przy „wiosłach”, brzmienie było zadowalające, dlatego nie dziwiło mnie całkiem miłe i pozytywne przyjęcie. No cóż, musiałem udać się do „swojego sektora G”. Po drodze zatrzymałem się przy stoisku z gadżetami i płytami. Bez rewelacji. Więc wygodnie zająłem swoje (siedzące) miejsce.
Po krótkim secie Moonlight nastała dość długa przerwa, po której na scenę wkroczyli „kolesie” z Acid Drinkers. Zostali wręcz owacyjnie przyjęci przez coraz liczniejszą widownię. Pojawiły się nawet transparenty z nazwą grupy! Nie byłem specjalnie zainteresowany ich występem, jakoś nie polubiłem ich płyt, choć o takich pozycjach, jak „Are You A Rebel?”, „Infernal Connection” czy „The State of Mind Report” złego zdania powiedzieć nie mogę, ba mam je wszystkie na kasetach. Panowie przez 40 minut dali niezłego czadu, wykonując dość przekrojowy materiał, publika bawiła się znakomicie. Kiedy koncert nabierał rumieńców stała się rzecz... przynajmniej dziwna i dla mnie zupełnie niezrozumiała. Otóż nagle zapalono światła, co zupełnie zdezorientowało muzyków i fanów. Kwasożłopy jednak niezrażeni niespodzianką postanowili grać dalej... ale już niedługo, parę minut raptem, gdyż zostali – delikatnie mówiąc – wyproszeni i zmuszeni do opuszczenia sceny! Zupełnie nic z tego nie rozumiałem. Nie ja jeden. Potem nastąpiła ponad dwudziestominutowa przerwa. Techniczni wynieśli sprzęt (perkusję) Acidów i wnieśli bębny następnej kapeli.
W końcu przyszła kolej na niespodziankę. Okazał się nią Kreator! Tu jeszcze dorzucę małą dygresję. Będąc jeszcze w barze dworcowym, przed koncertem, spotkałem kolegę z Bydgoszczy, ba z jednego osiedla, który zdradził mi, że na festiwalu ma pojawić się właśnie Kreator. Nie za bardzo mu dowierzałem, ale nie miałem nic przeciw. Okazało się, że kumpel miał rację. Skąd miał dobre info, skąd ten przeciek? Podłączanie sprzętu Niemców przeciągało się. Wreszcie Mille i spółka wyszli na scenę, owacyjnie witani przez sympatyków thrashu. Jednak już podczas wykonywania pierwszego numeru wiadomym było, że Kreator nie zaliczy tego gigu do udanych. Dziwne trzaski przy solówkach, rzężące gitary, prawie niesłyszalny wokal nie rokowały najlepiej. Co jest!? Zadawała sobie pytanie publika. Muzycy też byli podenerwowani. Na płycie fani coś tam jednak słyszeli, stąd poza gwizdami także gdzieniegdzie pojawiają się oklaski!?! A może to ironiczny tylko znak dezaprobaty dla pracy technicznych... sam już nie wiedziałem. Coś niedobrego działo się ze sprzętem. I tak było niemal przez dwadzieścia minut. Widownia z trybun przeraźliwymi gwizdami dała wyraz całej sytuacji. Po czwartym kawałku coś na chwilkę się poprawiło, ale na krótko, bowiem na krótko techniczni/akustyk (cholera wie kto tu zawinił) opanowali sytuację. Niemcy zagrali kilka starszych numerów i coś z nowego materiału, czyli z bardzo klimatycznego „Outcast”. Muszę przyznać, że Kreator zaprezentował się bardzo thrashowo i brutalnie, zarówno od strony wizualnej, jak i muzycznej. Nijak się to niestety nie przełożyło na sam odbiór ich dokonań. Minęło niewiele ponad pół godziny uporczywej walki o brzmienie i występ legendy thrashu z Niemiec zakończył się. Niespodziewanie i nagle. Wkurzony Mille przeprosił... nie wychwyciłem dokładnie co powiedział i panowie zeszli ze sceny. Nie wiem czy muzycy sami zorientowali się, że na takim sprzęcie nie da się pociągnąć normalnego gigu, czy też do akcji wkroczył pan Dziubiński i zdecydował, że chłopaki już się... wystarczająco „nagrali”. Nic z tego nie zrozumiałem, pewnie nie tylko ja. Być może takie były wcześniejsze ustalenia i uzgodnienia, że ekipa Mille’go ma do dyspozycji ledwie nieco ponad pół godziny, ale za bardzo nie chciało mi się w to wierzyć, wszak mieli oni być jedną z głównych atrakcji, niespodzianką i gościem specjalnym. Trudno mi było uwierzyć także i w to, że takie „jaja” ze sprzętem mogą mieć miejsce na tej rangi festiwalu. Wstyd po prostu!
Po tych negatywnych emocjach nastała krótka przerwa. Nad sceną dość szybko pojawiła się olbrzymia płachta z... Edisonem na środkowym miejscu. Napis pod nim oznajmiał wszem nie mniej, nie więcej, że za moment „niejaki” pan Bruce Dickinson zaprezentuje nam, znaczy się przybyłym (w liczbie jakieś 4-5 tysięcy) muzykę z płyty „Accident of Birth”. Przyznam się bez bicia, czekałem na ten moment z dużym zniecierpliwieniem, tym bardziej, że do tej chwili nie miałem okazji uczestniczyć w koncercie frontmana Iron Maiden (jak także samej Żelaznej Dziewicy). Po raz pierwszy przyszło mi obcować z taką muzyką na żywo. I wreszcie, punktualnie o godzinie 19.00 zaczęło się. Na scenie pojawiła się trójka muzyków (wśród nich rozpoznałem Adriana Smitha), a po krótkiej chwili wbiegł mały, krótko obcięty, ubrany w skórzaną kurtkę i krótkie spodenki Dickinson. Pierwsze „wizualne spostrzeżenie” miałem mieszane, gdyż nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Smith bardzo się postarzał, w stosunku do ostatnich oficjalnych fotek Iron Maiden, z nim jeszcze w składzie. Chłopaki rozpoczęli żwawo, od tytułowego nagrania z promowanej płyty. Refren – „Welcome home...” śpiewała cała publika. Zaraz po „Accident of Birth” muzycy wykonali średniawy jak dla mnie „Starchildren”, ale zabrzmiał on bez zarzutu, naprawdę został sprawnie zagrany, zwłaszcza od strony gitar. Zastanawiałem się kiedy Dickinson zaśpiewa coś z repertuaru Ironów. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, gdyż po kolejnym, trzecim numerze z solowej płyty dostałem... wszyscy dostaliśmy „2 Minutes 2 midnight”, jeden ze szalagierów z płyty „Powerslave”! Cała sala szalała, zaś Bruce krzyczał: „Scream for me Katowice!”. I jeszcze ta noga postawiona na głośniku... i ten sposób poruszania się – wypisz, wymaluj, jak za dobrych – „maidenowych” lat (och te koncerty z lat 80tych, znane mi niestety tylko z kaset VHS). Doskonały nastrój podtrzymał bardzo dobry, energiczny „Darkside to aquarius”. Naprawdę znakomita kompozycja, która zabrzmiała na żywo bez zarzutu. Po niej Bruce zaprezentował tytułowy utwór ze swej pierwszej solowej płyty, czyli „Tattoed Millionaire”. Stanowił on takie typowe, zwolnienie, moment na złapanie oddechu dla fanów, numer wszak do ciężkich nie należy i rzeczywiście wyczuwało się duży luz, swobodę... słowem iście rockowe danie w metalowym sosie. Potrzebna była taka chwila wytchnienia, bowiem następnym w kolejności okazał się porywający „Road to hell”. To nagranie na krążku bardzo przypominało, stare dobre, najlepsze czasy Iron Maiden. Nie muszę dodawać, że w wersji „live” zabrzmiało nie mniej przekonywująco. Świetnie odegrane, z dużym pazurem, miód na uszy... i brawa dla Adriana. Nie mogło zabraknąć także świetnej ballady z płyty „Balls to Picasso”, a mowa o nieśmiertelnym „Tears of the Dragon”. W mej pamięci na długo utkwił ten właśnie kawałek z gitarą akustyczną i chwytliwym, porywająco zaśpiewanym refrenem. Zasadniczą część koncertu wieńczył nieśmiertelny „Powerslave” z dorobku Żelaznej Dziewicy. Fani przyjęli go, jak też cały koncert Bruce’a bardzo owacyjnie i żywiołowo. Szkoda, że trwał tak krótko! Ale jak na jedną z gwiazd wieczoru przystało, nie mogło zabraknąć bisów! Dickinson z kolegami zagrali jeden... za to jaki! „Run to the Hills”, po którym wokalista pożegnał już publiczność, obiecując przy tym, że za rok znów zawita do naszego kraju... promować następny swój album. Żegnany gromkimi brawami zniknął po niespełna godzinie znakomitego koncertu. Bruce udowodnił, że jest wciąż w znakomitej formie, a pamiętając bardzo przeciętne koncertówki Iron Maiden z 1993 roku (z wokalami pozostawiającymi wiele do życzenia) miałem co do tego spore wątpliwości. A w Spodku zarówno stare, jak i nowe hity zaśpiewał bez zarzutu, z dużym wigorem, dając jasno do zrozumienia, że nikt inny lepiej nie zaśpiewa „jego” kawałków z dorobku Maiden. Pokazał, że wciąż jest nie tylko znakomitym wokalistą, ale też i frontmanem. Przez cały występ dyrygował publiką, zachęcał (z powodzeniem) do tego by włączała się ona do wspólnego śpiewu... świetnie kierował nią.
Kiedy tylko Dickinson zszedł ze sceny, udałem się na krótki posiłek, ot zjadłem małą kolacyjkę, przygotowaną jeszcze w domu. Ledwie wróciłem na swoje miejsce, a pod sceną zrobił się duży ruch. To część fanów przedarła się przez ochronę... kurcze, a jednak co niektórym udało się! A może ochroniarze sami odpuścili. Jeszcze chwila i zgasły światła. Słychać śliczne intro... zerkam na zegarek, jest 20.20. Pojawiają się sylwetki muzyków. I nagle... miałem wrażenie, że to perkusista jakby pociągnął sznureczek w dół... i płatcha rozwinęła się, a oczom widzów ukazał się skromny wizerunek z okładki ostatniej płyty
MEGADETH!!!!
Jeeeest... gromkie okrzyki powitały zespół. Zaczęli od „Holy Wars”z nieśmiertelnego „Rust in Peace”. Sala oszalała, nic dziwnego, wszak to żelazny punkt każdego koncertu Amerykanów, w dodatku bezbłędnie i z wigorem odegrany. Kawałek zabrzmiał dobrze, wyraziście, nic dziwnego, że został przyjęty owacyjnie. Jeszcze większy czad i moc udzielała się przy następnej kompozycji, którą okazał się „Wake up Dead” z „dwójeczki”. Totalne zniszczenie! Miazga, jest wręcz rewelacyjnie. Przypomniał mi się koncert z Pragi, sprzed dwóch lat, kiedy podczas tego nagrania zespół miał kłopoty z brzmieniem. W Spodku wszystko zagrało jak należy, perfekcyjnie wręcz. Po dwóch starszych utworach i powitaniu zespół serwuje fanom pierwszy numer z nowej płyty „Cryptic Writings”. Na dzień dobry poleciał „Sin”. Na albumie brzmi on tylko metalowo, na koncercie wyszedł znacznie ciężej, niczym kawał nowoczesnego thrashu. Jak dla mnie bomba! „Reckoning Day” i „Hangar 18” z super solówkami rozgrzewają publiczność do białości. Na scenie ciągły ruch, nie to co w Pradze! Już wiedziałem, że ten występ Megaśmierci będzie znacznie lepszy i po prostu taki jak należy. Od strony technicznej – bez zarzutu, dobre światła, zaangażowanie muzyków i świetne przyjęcie fanów. Zdziwiły mnie trochę zmiany w wyglądzie chłopaków. David Ellefson ściął zupełnie włosy, Marty Friedman chyba o połowę skrócił „loczki”... no, poszli za „przykładem” Metalliki... Tylko po co? Bo wygodniej, czy czas na zmiany, a może już co niektórzy wyrośli z długich włosów? No, ale koniec czepialstwa, ha,ha. Wszak przedstawienie trwa dalej...
Pora na „Angry Again”! jeden z mych ulubionych numerów. Odegrany nieco inaczej niż się do tego (znaczy z wersji studyjnej) przyzwyczaiłem. Inaczej i chyba trochę bez werwy. Na moje, był to jedyny słabszy punkt programu, a szkoda bo bardzo mi zależało na dobrym odbiorze tej jakże chwytliwej kompozycji. Ale dalej już było wszystko znakomicie i zaskakująco, gdyż formacja zaprezentowała nam całego nieco dłuższego seta z promowanej płyty. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie „A Secret place”... zwiewnej, aczkolwiek ciekawej kompozycji. A jednak ją zagrali! I to jak zagrali, znacznie soczyściej i ostrzej niż na płycie. Miły grubasek z gęstą czupryną, siedzący obok mnie aż cmoknął i wycedził „dobry ten Megadeth, cholernie dobry!”. Później przyszła pora na już znacznie szybszy i żwawszy „She Wolf”, przy którym wielu fanów ostro „miotało” czuprynami. Skoro czad, to czad! Na całego. „Use the Man” z pewnością nie jest tak mocne jak poprzednie numery, ale nie popsuło ogólnie korzystnego wrażenia. Mocno wybrzmiał także „Almost Honest”, po którym Friedman popisywał się wspaniałymi solówkami, stojąc sam na scenie, dając chwilę wytchnienia swoim kolegom. Gdy zespół ponownie w komplecie pojawił się na scenie otrzymałem cios prosto w oczy/uszy. Otóż przyszła pora na mój zdecydowany faworyt z całego dorobku Megadeth, czyli nieśmiertelny „In My Darkest Hour”. Zagrali bardzo dobrze, kawałek zabrzmiał tak, jak „tygryski” lubią najbardziej, czyli drapieżnie. Palce lizać. Następujące potem solo basowe Ellefsona stanowiło tylko przygrywkę do nostalgicznego, pięknego „A Tout Le Monde”. Jedyna prawdziwa ballada Megadeth spodobała się wszystkim. Zresztą nie mogło być inaczej. Niecierpliwie sprawdziłem czas... grali już godzinę, znaczy się pewnie lada moment zakończą występ, w Pradze tak było, kiedy po godzinnym secie dorzucili pół godziny bisów! Tym razem jednak tak nie było. Panowie bez wytchnienia łoili dalej... „Trust” z nowej płyty... i co to? Nagle Mustaine wdaje się w dialog z publicznością... otóż proponuje fanom, by ci powtarzali po nim: „We go... home!”. Przeraźliwe NIEEEEE (jakby Rudy miał zrozumieć:)))) stanowi odpowiedź widowni. Pewnie, że jeszcze nie czas kończyć. Najwyższa pora na coś z „Countdown to Extinction”, więc pobrzmiewa masywny, mocny „Sweeting Bullets”, za nim zaraz Menza raczy nas popisami na garach, po czym fani mogą się wyszaleć przy czadowym „Symphony of Dectruction”. W tym ostatnim znakomitą solówkę „strzela” sam Mustaine. Wystrugał wyrąbiste solo... „aż mózg” staje – jak wysapał zmęczony, ale szczęśliwy grubasek szalejący obok mnie. Super muzyka, świetne światła, znamienity koncert. Ale najlepszy moment jeszcze przed nami! Bo oto kapela serwuje „Peace Sells”, w którym połowę refrenu śpiewał Dave, a połowę fani. Kawałek ten jednak nie przebrnął dalej niż do połowy... gdyż nagle... a co to? Tytułowy szlagier z „dwójeczki” w jednym mgnieniu oka zmienił się w huraganowy atak... w postaci „FFF” z promowanej płyty! Wow... jak to fantastycznie wymyślili! Po prostu wpletli w środek sztandarowego nagrania najbardziej punkowy, zadziorny numer z „Cryptic Writings”. No niezły numer, chłopaki włączyli doładowanie, drugi bieg. Gwałcący umysł „FFF” kończy się bardzo szybko... znaczy się zgodnie z przewidywaniami, wszak to bardzo zwarty, krótki numer... a panowie bez przerwy dalej ciągną „Peace sells”. I słusznie... Tyle, że zaraz potem Mustaine oznajmia fanom, że to już koniec koncertu... „dobranoc!”. Publiczność rzecz jasna nie daje za wygraną i „wyje” – znaczy się skanduje: Megadeth! Megadeth! Przecież wszyscy liczą jeszcze na bisy! Po kliku minutach na scenę powraca... sam Mustaine, już bez czarnej koszuli. W milczeniu stoi z gitarą i patrzy jak tłum faluje i wiwatuje na jego cześć. Ja już wiem, że za chwilę będzie coś na co chyba wszyscy czekali – „Anarchy in the UK”. I rzeczywiście, tak jak w Pradze, lider Megadeth rozpoczyna ten kawałek. Po chwili dołączają się do niego pozostali muzycy Megadeth... oraz koledzy z Kreatora. Tego akurat już nie widziałem, gdyż w połowie numeru wybiegłem z hali, kierując się w stronę dworca PKP, by zdążyć na pociąg do Bydgoszczy. Doczytałem później, że „Anarchy in the UK” było ostatnim kawałkiem jaki zabrzmiał w Spodku... czyli nic prawie nie straciłem. Koncert zakończył się tuż przed 22.00. Na pociąg zdążyłem!
To był naprawdę udany wieczór. Warto było tłuc się pół Polski do Katowic, gdyż zarówno Bruce Dickinson i szczególnie Megadeth dali naprawdę świetne występy. Megadeth wypadł przy tym znacznie lepiej niż dwa lata temu w Pradze. Tu był ciągły ruch (może nie tak duży jak w przypadku ekipy Dickinsona), była siła, czad, ekspresja. Wypada dodać, że panowie zaprezentowali aż siedem nowych kawałków, które zabrzmiały ostrzej i lepiej niż na płycie. Śmiało zaryzykuje stwierdzenie, że gig Megadeth dorównał występowi Metalliki z 1996 roku, też ze Spodka, może nie przebił tamtego (jakże wypieszczonego, wypasionego) wydarzenia, ale nie był słabszy. Megadeth z całą pewnością nie zaprezentował takiego show, jak Ulrich ze swą drużyną, ale liczy się sama muzyka, a ta po prostu wciągała i porywała. Na uwagę zasługuje też fakt, że obyło się bez większych „zadym” na widowni, która w całkiem sporej ilości zawitała do Spodka. A trzeba dodać, że coraz więcej w naszym kraju dobrych koncertów, więcej niż w latach 80tych i niektórzy fani muszą wybierać, wszak nie każdy może być na wszystkich możliwych imprezach. A dzień wcześniej w Spodku koncertowało Whitesnake, zaś dwa dni później w Poznaniu gościliśmy Paradise Lost. Osobną kwestią pozostają niezrozumiałe „ekscesy” organizacyjno-techniczne na występach Acid Drinkers i Kreatora. Ale o tym już było wyżej. Uf wystarczy!
(Bydgoszcz, listopad 1997)
Ostatnio edytowany przez Anka, Śro Paź 07, 2009 12:37, edytowano w sumie 1 raz
|