obiecana druga relacja
Megadeth po raz pierwszy
Praga, hala Sparty, 05.04.1995 „Youthanasia Tour”, support: Corrosion of Conformity
Praga, stolica Czech, jest bardzo pięknym, zabytkowym miastem, z zachowaną, prawie nietkniętą przez działania podczas II wojny światowej zabudową. Miałem się o tym przekonać naocznie 5tego kwietnia 1995 roku, przyjeżdżając na koncert Megadeth. Ponieważ występ legendy thrashu przewidziany był na wieczór, więc od przybycia do Pragi do chwili rozpoczęcia koncertu miałem pełne 10 godzin do zagospodarowania. Niewiele jednak brakowało, bym do stolicy Czech w ogóle nie pojechał. Ale po kolei.
Na początku marca 1995 roku, podczas piątkowego wieczoru w radio RMF-FM usłyszałem krótką, lakoniczną informację o koncercie Megadeth właśnie w stolicy Czech. Termin – 5 kwietnia. Fajnie byłoby pojechać... przeleciało mi przez umysł. Wszak kapela Mustaine’a należała do mojej ścisłej, ulubionej 5tki najulubieńszych wykonawców (po Metallice, Iron Maiden, a na równi z Paradise Lost i Queensryche). Wypadało na początek tylko postarać się o potwierdzenie tej dobrej wiadomości. Wszelkie starania dowiedzenia się czegokolwiek w moim rodzinnym mieście spełzły jednak na niczym. Nikt nie potrafił poszukać choćby drobnej wzmianki, a pytałem głównie w sklepach muzycznych i klubach (*). Nikt o koncercie nie słyszał, więc prawie zrezygnowałem z wyjazdu w „ciemno”. No bo jak tu jechać, skoro koncert nie jest potwierdzony. Zasadniczym powodem mych obaw był spory koszt wyprawy i znaczna odległość dzieląca Bydgoszcz od Pragi. Poza tym miał to być „mój pierwszy raz” na tak dużym – do tego zagranicznym koncercie. Do tego miałem jechać w pojedynkę! Ale na pięć dni przed terminem występu Amerykanów, ponownie radio RMF-FM podało informację o przyjeździe Megadeth do Pragi. Na to tylko czekałem. Bez problemu załatwiłem sobie dwudniowy urlop w pracy i postanowiłem przekonać się, jaka atmosfera towarzyszy metalowej imprezie u naszych południowych sąsiadów. Mój zapał dość mocno ostudziła cena biletu kolejowego (1 300 000 złotych** w obie strony). Przepłaciłem i to słono, kupując bilet na pociąg międzynarodowy. Należało jechać na raty – do granicy, tę przejść „na pieszo” i dalej podróżować kolejami czeskimi. Wyszłoby dwa razy taniej, no ale przynajmniej miałem bezpośrednie połączenie i nie musiałem kombinować. Wsiadałem w Bydgoszczy, wysiadałem w Pradze. Tyle, że po koncercie miałem w perspektywie spędzenie prawie 20tu godzin w stolicy Czech! Bo musiałem czekać na powrotny pociąg „Bałtyk”. Cóż, zapłaciłem przysłowiowe frycowe, za brak doinformowania. Raz się jednak żyje.
4 kwietnia, wieczorną porą usiadłem sobie wygodnie w pociągu relacji Gdynia-Praga. Podróż upłynęła mi stosunkowo szybko. Mile wspominam rozmowę z „polskim” Niemcem, który jechał do Poznania. Wymienialiśmy poglądy na temat sportu i muzyki (gościu okazał się być fanem Pink Floyd). Poza tym sporo spałem. Kolejnego już dnia Praga (godzina 9.00) przywitała mnie bardzo piękną pogodą. Było ciepło jak na tę porę roku, około 15 stopni (rano), niebo bezchmurne. Już na dworcu próbowałem wyśledzić fanów metalu, ale bez skutku. Z afisza przed dworcem dowiedziałem się, że koncert zaplanowano na godzinę 19.00 w tak zwanej Małej Hali. Niestety, nikt z napotkanych przechodniów nie był w stanie odpowiedzieć mi na pytanko: „gdzie jest ta mała hala, jak do niej dotrzeć”? Bo przecież należało zakupić bilet na koncert. Udałem się w kierunku centrum, pokręciłem się z godzinkę po Vaclawskich Namiestiach, wymieniłem dolary na korony, kupiłem mapę Pragi i trochę wkurzony brakiem informacji powróciłem w okolice dworca. Tam namierzyłem kilku „metali”. Z chłopakami z Moraw nawet porozumiałem się, ale dalej nie wiedziałem dokąd należy się udać, gdzie poszukać tej Małej Hali. Napotkani fani mieli już bilety. Postanowiłem popytać o koncert w punkcie informacyjnym na dworcu. Okazało się, że nie była to tylko typowa „informacja kolejowa”, ale taka... „miejska”, bardziej ogólna. Miły facet z okienka wysłał mnie na Holesovice. Pojechałem... metrem! Po raz pierwszy w życiu. Zgodnie z instrukcjami doszedłem do Hali Sparty Praga. Ta była oczywiście zamknięta, podobnie jak wszelkie kasy. Pokręciłem się kolejną godzinkę, zjadłem drugie śniadanie, pogawędziłem z chłopakami przybyłymi na koncert z różnych rejonów Czech, po czym wybrałem się, by dokładniej „obadać” cały obiekt sportowy najsłynniejszego czeskiego klubu. Takim sposobem trafiłem na Małą Halę. Tam akurat rozstawiano sprzęt Megadeth! Około 13.00 w końcu otworzoną kasę. Kupiłem bilet za 390 koron! (***) i co najważniejsze – nareszcie spotkałem czwórkę rodaków (z Lubawki, taka mała przygraniczna mieścina). Od tego momentu trzymałem się z nimi, zwłaszcza że jeden z nich okazał się być stałym bywalcem w Pradze. Poszliśmy na Stare Miasto, dość długo zabawiliśmy na moście Karola, obeszliśmy niektóre sklepy, pojeździliśmy metrem. W dworcowej przechowalni pozostawiliśmy zbędne ciuchy i torby. Jeszcze tylko spotkanie z kolejnymi grupkami rodaków (ach te lejące się wszędzie i wokół hektolitry czeskiego piwa... no, ale ja nie lubię tego napoju!), skromny obiad i o godzinie 18.45 wchodziliśmy na halę. Tłok był tylko przy samym wejściu, w środku jeszcze pustawo.
Około 19.15 na scenę weszli muzycy Corrosion of Conformity. Zaczęło się! Podeszliśmy bliżej sceny. Muzyka support-bandu dosłownie zalała salę. Rozpoczął się totalny czad. Zespół ten znany mi był tylko z nazwy (****), ledwie orientowałem się co grają. Za bardzo nie byłem zainteresowany ich muzycznym przekazem. Poza tym dudniący głośnik wyraźnie mnie irytował, dlatego wycofałem się do środka hali. Moi koledzy podzielili moją opinię, że „ciężko się tego słucha”. Udaliśmy się pod... bandę hokejową oczywiście, bo hala była akurat przygotowana na mecze hokeja na lodzie. Widownia wypełniała całkiem sporą przestrzeń pod sceną (organizatorzy nie przewidywali miejsc na trybunach, zresztą część z nich była złożona). Amerykanie ostro młócili, ale znaczna część publiki nie kupiła ich występu. Wszyscy przybyli tu dla Megadeth, niewdzięczna często rola supportu – tu wyraźnie dawała się - będącym akurat na scenie muzykom - we znaki. Poszedłem obejrzeć stoisko z gadżetami. Niektóre koszulki bardzo mi się podobały, ale cena (400 koron) już nie. Toć to zwykłe zdzierstwo! Po dobrej godzinie rasowego łomotu, muzycy Corrosion of Conformity, przy przeraźliwej salwie gwizdów (aż przykro było patrzeć, co oni byli winni?) zeszli ze sceny. Chwila przerwy była znakomita okazją do tego, by się przemieścić do przodu. Zrobił się spory ruch pod sceną, jedni szli po napoje, inni oblegali WC. Wszystko w przyzwoitym porządku. Około 20.30 zgasły światła. Z głośników popłynęło piękne intro... Napięcie wewnątrz hali sięgało zenitu... zawrzało... iiii są, ONI... jest
Megadeth!!!
Przywitani ogromną owacją około 5 000 spragnionych wielkich wrażeń fanów. Na scenie pojawiła się trójka gitarzystów: dwóch Dave, David i Marty. Perkusisty nie było widać... Mustaine ubrany oczywiście w białą koszulę, zajął miejsce w centralnym miejscu sceny, mając po swej lewej ręce Friedmana, który założył tego dnia czarną bluzkę. Nie ukrywałem, że przybyłem głównie dla tej dwójki. Marty należy do moich ulubionych gitarzystów, zaś niesforny Dave to legendarna postać, ikona thrashu, no i ten jego niesamowity, bardzo nietypowy wokal. Wizualnie jednak największe wrażenie zrobił na mnie imponujący, ogromny (oj, chyba około 3,5 metrowy!) zestaw perkusyjny Nicka.
Mustaine chłodno przywitał fanów i zaczęli... od „Skin O’ My Teatch” z „Countdown to Extinction”. I wcale nie było to jakieś oszałamiające wejście. W dodatku gitary były źle słyszalne, dźwięki zlewały się. Hm, no tak, taki to już urok koncertów. Po chwili zabrzmiał „The Killing Road” z promowanego właśnie albumu „Youthanasia”. Dave śpiewał przez zaciśnięte zęby, sala z nim – chóralnie włączając się w refrenach. Kompozycja jako całość wypadła jednak zdecydowanie słabiej niż na płycie i to bynajmniej nie z winy samych muzyków, a operatora dźwięku (akustyka). Ten ostatni jeszcze przez cały następny numer, czyli „Wake Up Dead”, który rozpoznałem dopiero w refrenie, uporczywie walczył ze sprzętem nagłaśniającym. A mnie wkurzała postawa sceniczna gitarzystów, szczególnie Friedmana i Ellefsona, którzy praktycznie stali w miejscu, odgrywając niemrawo swoje partie. Co jest do cholery – pomyślałem, koncert metalowy czy stypa!? Czy oni przyjechali odwalić przysłowiową pańszczyznę, czy dać trochę (trochę?) czadu i porwać publikę? Tylko Nick Menza szalał za „garami”. On jako jedyny z całej czwórki od samego początku dawał z siebie wszystko, jak przystało na profesjonalistę. W pewnym momencie David Ellefson odłożył gitarę basową i stanął za... dodatkowym bębnem i wraz z Menzą rozpoczynają... „Reckoning Day” z promowanej właśnie płyty. To jest świetne! W końcu jakiś pozytywny element tego – niemrawego dotąd koncertu, nareszcie coś zaczęło się dziać. Perkusyjny wstęp zelektryzował bez mała wszystkich. Na scenie wreszcie jakiś ruch, co oczywiście przełożyło się na postawę drętwej do tej pory, w większości czeskiej publiki. Ścisk był coraz większy, zdążyłem się jednak obejrzeć do tyłu. Cała sala szalała, 5 tysięcy fanów, jak jedna rodzina, zaczęło falować... cóż za widok! Ale to jeszcze nie było to na co czekałem. Następny utwór, choć zagrany bez większej werwy, bez wyrazu, spodobał mi się na tyle, że później chętniej słuchałem go w domu. Mowa o sympatycznym „This Was My Life” z poprzedniej płyty. W sumie zacząłem trochę żałować wydanych pieniędzy, dalekiej podróży... na szczęście niezbyt dobry nastrój nie trwał długo, bo oto Marty wykonał krótka, ale miłą dla ucha solóweczkę, po której rozpoczął się prawdziwy hit z „Youthanasii”, czyli „A Tout le Monde”, prześliczny balladowy kawałek. Nostalgiczna, piękna, traktująca o śmierci kompozycja okazała się punktem zwrotnym koncertu. Podczas jej trwania aż ciarki przechodziły po plecach. Rozpoczynał się fantastyczny spektakl, na który czekałem, na który czekała rzesza spragnionych wrażeń fanów. Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale. Nie zdążyłem ochłonąć a gitary rozpoczynające kolejny kawałek zwaliły mnie prawie z nóg. Jeeeest! Wszak Oni grają swój najlepszy (znaczy się... mój ulubiony) numer – „In My Darkest Hour” z „So Far...”. Drapieżny, mocny, ale też jakże podniosły, niczym thrashowy hymn, zagrany został żywiołowo, z werwą, z życiem, tak jak można było sobie wyobrażać. Poczułem, jak „zaszkliły mi się oczy”, wzruszyłem się... przeżywałem... tak, po to przecież przyjechałem do Pragi, by uczestniczyć, a nie tylko biernie obserwować. I stało się... Nie umilkły ostatnie akordy a chłopaki zaserwowali nam „Hangar 18”. Uff, co za rytm, co za potęga! Brzmienie czyściutkie (w końcu takie jak na tego pokroju gwiazdę przystało). Nie muszę dodawać, jaki szał i aplauz widowni spowodował ten niepowtarzalny, niesamowity, jedyny w swoim rodzaju, zniewalający, porażający hicior z najlepszej płyty Megadeth, „Rust in Peace”, na której to zadebiutował Marty Friedman. I właśnie mój idol obudził się już na dobre w tym utworze. Jego i Dave’a Mustaine’a sola dosłownie i w przenośni rozpruwały salę, cięły niczym brzeszczot, rozpalając publikę do białości. Te trzy wspomniane wyżej utwory, zagrane dokładnie w takiej kolejności wprawiły widownię we wspaniały nastrój. Dało się wyczuć więź muzyków z fanami. I chyba o to właśnie chodzi na tego typu imprezach. Potem tempo nieco spadło, gorączka minęła. „Train of Consequences” i następujący po nim „99 Ways to Die” nie należą do mych ulubionych, najlepszych nagrań zespołu, nie byłem więc jakoś specjalnie zachwycony, ale muszę przyznać, że zabrzmiały dobrze, zagrano je równo, na wysokim poziomie (drugi z wymienionych sprawiał naprawdę bardzo korzystne wrażenie, tak że po koncercie stał się dla mnie jednym z faworytów EPki „Hidden Treasures”). Grunt, że te dwa numery nie zepsuły atmosfery, jaka owładnęła halą kilkanaście minut wcześniej. Tym bardziej, że następnym punktem programu miał być... „Holy Wars...”, sztandarowy kawałek, bez którego trudno wyobrazić sobie jakikolwiek koncert Megadeth. Ten utwór zawsze mnie intrygował, należy też do moich ulubionych z całego dorobku Rudego i spółki. Na koncercie zabrzmiał majestatycznie, bardzo dobrze, zawodu nie było... nie mogło być! Chłopaki dali z siebie wszystko. I kiedy oczekiwaliśmy dalszych numerów... zespół podziękował i niespodziewanie zszedł ze sceny! Co to??? Konieeeeeeec!!!!??? Minęła dopiero godzina, a dobrej zabawy może z pół... a oni kończą? Publice było mało (całkiem słusznie zresztą), więc ostro i głośno domagała się jeszcze, skandując co sił w płucach: ME-GA-DETH, ME-GA-DEEEEETH...
Przeraźliwy krzyk wydobywający się z tysięcy gardeł poskutkował (a czyż mogło być inaczej?), no i przywołał grupę z powrotem na scenę. Nadszedł czas na bisy. Na pierwszy ogień poszedł wspaniale, z wigorem zagrany „Sweating Bullets” z „Countdown to Extinction”. Zaraz po nim... ależ niespodzianka! „Mechanix”!!! z debiutu, czyli megadethowa wersja kompozycji, która w nieco innej postaci, jako „The Four Horsemen” trafiła na debiutancki album Metalliki. Jest ekstra! Nikt nie mógł narzekać na tak żywiołowo zagrany numer, tym bardziej, że Dave szalał, dając z siebie wszystko. Marty potrząsał w końcu swymi bujnymi loczkami, pokazując że nie zapomniał na czym polega thrash na koncercie. Potem nastąpiła przerwa... taka trochę dziwna, bowiem... wszyscy wiedzieli, że to nie koniec bisowania. Obyci w setlistach zespołu dobrze wiedzieli, że nie zabrzmiały jeszcze wszystkie „obowiązkowe” nagrania. Zniecierpliwieni fani nie pozwolili na złapanie dłuższego oddechu przez muzyków, gromko wywołując ich po raz kolejny na scenę. Panowie powrócili na deski, serwując momentalnie kolejny szlagierowy kawałek, czyli „Symphony of Destruction”. Cóż za riff! Palce lizać. Cała sala śpiewała z Dave’m. Świetna zabawa. Po chwili Ellefson na basie wygrywa wstęp do... „Peace Sells”. Tenże hit wywołuje niemal trudną do opisania histerię na widowni! Czyżby to był ulubiony utwór naszych południowych sąsiadów, czy może Czesi dopiero co się wkręcili w koncert? Totalna rozwałka, cztery minuty istnego szaleństwa. Wow! Aż trudno złapać oddech. Doskonały rytm, żywiołowy wokal, super reakcja publiki, która chóralnym śpiewem odpowiadało liderowi w refrenach. Sielanka na całego, wspaniały nastrój... ale to już wszystko. Wszak wszystko musi się kiedyś skończyć. Pożegnania, muzycy schodzą ze sceny. Ale co to? Fani nie pogodzili się z takim scenariuszem. Chcą jeszcze! A pewnie, ja też chcę... więc krzyczymy wszyscy wielokrotnie Megadeth. Mustaine chyba dobrze się bawił w Pradze, bo... wyszedł raz jeszcze do swych fanów. Pojawił się sam, stanął na środku sceny i raz jeszcze podziękował za wspaniałą atmosferę. Co na to fani? Znów zaczęli krzyczeć i skandować nazwę zespołu. Niesforny, ale tego dnia będący w znakomitym humorze Dave nie wytrzymał... wziął gitarę i w pojedynkę zaczął „Anarchy in the U.K.”. To była przysłowiowa woda na młyn. Cała sala momentalnie podchwyciła melodię utworu. Zabawa była przednia, tak że pozostali muzycy dołączyli z instrumentami do lidera i razem wykonali ten cover Sex Pistols. I to już naprawdę był koniec koncertu. Spojrzałem na zegarek: 22.00. Całość, wraz z bisami trwała 1,5 godziny.
Wyszliśmy z hali. Chłodno, cicho, spokojnie. Niesamowite, jak grzecznie, w dużym ładzie i bez jakiegoś wydzierania się, Czesi powolutku zaczęli rozchodzić się po mieście. Metrem pojechałem z rodakami na dworzec. Przed północą koledzy z Lubawki pojechali do Trutnova, skąd mieli już „żabi skok” do domu. A mnie pozostało spędzić caluśką noc i prawie cały następny dzień w Pradze. Pokręciłem się trochę po dworcu, po czym wybrałem się na miasto. Praga nocą – prezentowała się fantastycznie, wspaniale podświetlona (*****). W kawiarence wypiłem herbatkę, a po 2.00 strasznie męczyłem się na dworcu, drzemiąc do rana (oczywiście noclegu nie załatwiałem sobie, bo i po co). Poranek nie był już taki ładny, jak poprzedniego dnia, nawet lekko popadało. Wyruszyłem na miasto, walcząc ze zmęczeniem cały dzień. Co mnie uderzyło w Pradze? Całkiem duża ilość palących kobiet! Tego w naszym kraju aż tak nie widać! (******) Pociąg powrotny – o 20.00. Ledwie wsiadłem do przedziału, momentalnie zasnąłem. Następnego dnia, prawie prosto z pociągu (znaczy się po kąpieli w domu) poszedłem do pracy. A wrażenia? Mieszane. Całą imprezę mocno przepłaciłem (zwłaszcza podróż, plus niepotrzebna druga doba w Pradze). A koncert? Dobry. Zabrakło mi kilku utworów z promowanej „Youthanasii” (jak kompozycji tytułowej, czy mojego ulubionego „Addicted to Chaos”, poza tym nie zagrali „Mary Jane”, na który to bardzo liczyłem). Reasumując – było całkiem sympatycznie, a pół koncertu rewelacyjne.
(Bydgoszcz, kwiecień 1995)
Dopiski – wyjaśnienia:
* - nie było jeszcze ogólnodostępnego Internetu ** - starych złotych, gdzie 10 000 starych złotych to obecna „złotówka” (1 zł) *** - około 40 złotych **** - w 1995 roku kojarzyłem ich tylko z nazwy, nie posiadałem żadnej płyty, chłopaki dali niesamowicie żywiołowy występ, dziś żałuję, że nie znałem wówczas ich dokonań ***** - nasze miasta po 5-6 latach od mojego pobytu w Pradze też pomału zaczęły wyglądać „ładniej”, schludniej, też w końcu zadbano, by te piękniejsze miejsca „podświetlić” na nocną porę ****** - każda, nawet najgorsza moda jednak docierała także i do nas, choć z małym poślizgiem
|