dobra, coś wrzucam
Metallica “Load”
Płytę “Metallica” dzieliły od “...And Justice For All” trzy lata. Na kolejny krążek sympatycy zespołu musieli czekać już znacznie dłużej, bo aż pięć lat. Fani zastanawiali się w jakim kierunku tym razem podąży czwórka Amerykanów. W 1995 roku Metallica zrobiła następny krok w stronę złagodzenia brzmienia. Wówczas powstało 27 kompozycji, a mnie przypomniała się sytuacja z 1991 roku, kiedy to Guns'N'Roses mocno napracowali się i wypuścili dwie części “Use Your Illusion”. Muzycy Metalliki widocznie nie chcieli być gorsi, skomponowali blisko 160 minut muzyki na dwupłytowe wydawnictwo! Nie zdążyli jednak dopracować wszystkich kawałków, połowa z nich nie otrzymała wówczas ostatecznego szlifu, więc aby nie przedłużać o kolejny rok czasu wyczekiwania na następcę “Black Albumu”, zdecydowali się wydać jedynie materiał już definitywnie skończony, dopieszczony. Uzbierało się tego... czternaście numerów, które w sumie dały 79 minut muzyki (bez jednej sekundy), maksymalnie tyle ile zmieścić mogło się na jednym dysku. Trzeciego czerwca 1996 roku światło dzienne ujrzał szósty studyjny album Metalliki, zatytułowany tajemniczo “Load”, czyli ...ładunek. Zawartość tego dzieła okazała się niemałym szokiem dla dawnych fanów grupy. Dla piszącego tę recenzję także!
Pamiętam dokładnie moje pierwsze przesłuchanie kasety “Load” (wówczas jeszcze wyłącznie słuchałem muzyki z kaset), trwało nie więcej niż 30 minut. Nie mogłem przetrawić ani jednego całego numeru, słuchałem ich we fragmentach, średnio po dwie minuty każdy. Po raz pierwszy naszła mnie myśl, aby rzucić kasetą o ścianę! Ale syf! Pewnie na tym jednym podejściu zakończyłbym swoją męczarnię i “Load” poszedłby do kosza. Kaseta przetrwała, bo była wadliwa... poszedłem ją wymienić. Dałem tej nowej muzyce jeszcze jedną szansę. Z ciekawości drugi raz załączyłem “to dzieło” i na spokojnie wysłuchałem, potem jeszcze ze cztery razy podobnie uczyniłem i już o nowej (wówczas) Metallice wiedziałem wszystko... zajarzyłem to, co się stało... na tyle, że bez wahania we wrześniu 1996 roku pojechałem do Spodka na koncert grupy. Tych kilka przesłuchań uświadomiło mi, że z czternastu kompozycji zawartych na “Load” jedenaście znakomicie broni się... Czym? Zapraszam do lektury.
Pięć długich lat dzielących płyty “Metallica” i “Load” bardzo mocno odmieniło grupę. Okazało się, że panowie z Metalliki uważnie śledzili wszystko to, co wówczas w ciężkim graniu działo się, a więc powstawanie coraz to nowych trendów, stylów, mieszanie się i przenikanie różnych podgatunków rocka (i nie tylko). O tym, że Ulrich i spółka nie boją się zmian i eksperymentów przekonaliśmy się już na “Czarnym Albumie”, zdecydowanie łagodniejszym od całej poprzedniej twórczości. Ponieważ i tym razem w roli producenta (i wielkiego przyjaciela zespołu) wystąpił Bob Rock, należało się spodziewać kolejnej super produkcji i ...no właśnie, jakiej muzyki? Zanim przejdę do samej muzyki zatrzymam się na całej otoczce, jaka towarzyszyła ukazaniu się tego albumu. W jednym numerze Metal Hammera z niedowierzaniem dostrzegłem zdjęcie Metalliki. Co to za The Rolling Stones?! ...pomyślałem. Metallica zmieniła się po raz kolejny i to bardzo, zarówno muzycznie, jak i wizualnie! Tak, panowie obcięli włosy, Kirk pomalował sobie paznokcie i oczy, wstawił sobie ćwieka pod dolną wargę (ale pedzio). Potem przyszła kolej na okładkę... jakieś kleksy, plamy (?). “Load” zdobiło dzieło autorstwa niejakiego Andersa Serrano – “Blood & Semen” (“krew i nasienie”). Co jeszcze, ano chyba tylko to, iż na okładce widnieje inne, mocno wygładzone logo zespołu, stare ostre widocznie nie pasowało już do muzyki i poszło w odstawkę. Gdy otworzyłem książeczkę dołączoną do płyty to własnym oczom nie wierzyłem! Brakowało tekstów poszczególnych kawałków (powstawiano ledwie jakieś niedbale nabazgrane fragmenty), natomiast ironiczny uśmiech na twarzach musiały wzbudzać zdjęcia muzyków. Dziwne pozy, zabawnie “groźne” miny, pełen luz, totalna alternatywa, ot ...gwiazdy rocka, ale czy to choć w minimalnym stopniu było szczere? Ulrich (też z wymalowanymi oczami) we futrze, Hetfield wystrojony, zaś Kirk... o Kirku już było kilka wersów wyżej, tyle że doszedł jeszcze mały drobiazg... Hammetta widzimy palącego cygaro! Opary dymu najwidoczniej musiały unosić się także podczas nagrywania płyty, której klimat idealnie oddawał atmosferę, jaka towarzyszyła jej powstawaniu. A sama muzyka... to już inna Metallica, ale to wciąż Metallica, zespół, którego nie sposób nie rozpoznać.
Najdłuższy album w historii grupy (do 1996 roku) zawierał mroczną, brudną, skłaniającą do zadumy, ciężką, absorbującą muzykę, w której nie znalazło się (prawie) miejsca na thrash metal! Szok? umarł thrash – niech żyje hard rock (nawet do rymu)... to najkrótszy komentarz do stylistyki, jaką zapragnęła prezentować w połowie lat 90-tych dawna gwiazda metalu. Muzycy Metalliki poszli drogą, jaką wyznaczył już poprzedni album, ale w kilku numerach skręcili w inny wymiar, w inną przestrzeń. Zespół zaczął eksperymentować z brzmieniem gitar, z wokalami, wykorzystał w kilku kawałkach organy B3 Hammonda (zupełna nowość w twórczości grupy). Wprawdzie niektóre solówki Kirka przypominały stare (dobre) czasy (“King Nothing”, “Bleeding Me”) , ale można było dostrzec, a raczej usłyszeć wiele nowych patentów, rozwiązań, jak na przykład podcięcia w riffach (“Cure”), sprzężenia (zupełnie inne niż to co zdarzało sie grupie na wcześniejszych krążkach, na “Load” były one zamierzone, skrupulatnie zaplanowane), zabawę potencjometrem, pojawianie się i zanikanie dźwięku, trochę industrialnych elementów (“Poor Twisted Me”), a nawet bluesa (“Ronnie”). Jednak zupełnym zaskoczeniem i nowością w muzyce Metalliki okazały się zagrywki techniką slide (doczytałem, iż jest to “ślizganie metalowym, bądź szklanym paluchem” po strunach gitary), które zdominowały praktycznie cały album. Dużą niespodziankę stanowiły na tej płycie partie wokalne. Hetfield już na poprzednim wydawnictwie poczynił spore postępy w śpiewaniu, teraz zachciało mu się poeksperymentować. Obok zachrypniętego – rockowego głosu, który zdominował album, pojawił się w kilku kawałkach nieprzyzwoicie łagodny, delikatny, wręcz taki zwiewny śpiew (“Hero Of The Day”). Na pewno ciekawe efekty przyniosło połączenie szokującej łagodności z ostrą, przeszywającą partią. Takie zabiegi mogliśmy usłyszeć w “Bleeding Me”, czy “The House Of Jack Built”. Pojawiły się także, chyba po raz pierwszy, przetworzone wokale (“Wasting My Hate”, “Poor Twisted Me”). Zaskakiwać mogła także bardzo oszczędna, prosta gra Larsa Ulricha. Śmiało poczynał sobie Jason Newsted, który na “Load” miał swoje przysłowiowe pięć minut. Wystarczyło uważniej wsłuchać się w “The Outlaw Torn” czy w “King Nothing” (niezły motyw grany na basie).
Najwyższy czas przystąpić do omawiania utworów zamieszczonych na “Load”. Część kompozycji z pewnością podciągnąć można pod... heavy metal (do czego to doszło... zastanawiamy się co gra kapela mająca “metal” w nazwie!). Do tego grona zapewne zaliczyć można otwierający płytę “Ain't My Bitch”, mocny, niezbyt szybki, uderzający niskimi tonami i niezłym pseudothrashowym doładowaniem w refrenie. Drugim, mocniejszym kawałkiem okazał się dość prosty, żwawy, w miarę szybki “Wasting My Hate” lekko bluesowy, czy nawet rock'n'rollowy. Tym razem w zdecydowanej przewadze wystąpiły wyraźnie wolniejsze kompozycje, jak ciężki, “tłusty”, kołyszący, nieco psychodeliczny “2x4” (co za tytuł!), w którym zamiast typowej solówki otrzymaliśmy bardzo piękny, stonowany gitarowy fragment. Z kolei taki “King Nothing” spokojnie mógłby znaleźć się na poprzednim wydawnictwie, a to z racji samej budowy utworu, klimatu, wokalu, czy choćby “normalnego”, typowego metallicowego sola. Drażnić mogła jedynie ta wstrętna, brzęcząca “mucha” we wstępie. Zabawa z dźwiękiem, mocne, ostre riffy, świetny mroczny klimat, niezły wokal (chwilami podwójny) wypływały z nagrania “Cure”, które tylko dzięki wyjątkowo oszczędnej pracy gitar zawdzięczało, iż nie znalazło się w gronie moich faworytów z “Load”. Czegoś mi zabrakło w tej mimo wszystko bardzo intrygującej kompozycji. Wątpliwości nie miałem za to podczas obcowania z “Thorn Within”, którego mocnymi stronami okazały się: świetny klimat, sporo przestrzeni, dobry riff, ciężkie gitary (ale też delikatne wstawki), podwójne wokale, zmiany nastrojów i celowo wyciszona solówka. Dość długo nie potrafiłem przekonać się do podbarwionego industrialnym klimatem, lekko bluesowego “Poor Twisted Me”, ale w końcu zajarzyłem o co chodziło w tym numerze. Szybko znudził mi się za to kołyszący “Ronnie”, którego atutem na pewno był chwytliwy, zadziorny bluesowy riff. Mocno wyluzowane gitary jakoś mnie nie przekonały do tej kompozycji. Poza tym wydaje mi się, iż Metallica niezbyt dobrze poradziła sobie z takim klimatem. Przyjemne (nie dla każdego) wyciszenie potężnego brzmienia większości utworów stanowiły ballady: “Hero Of The Day”, “Mama Said” czy nastrojowy “Until It Sleeps”. Pierwszy z wymienionych zaskakiwał, a co niektórych wręcz zniesmaczał ładnymi do bólu gitarami (co to za pop?) i pewnie kandydowałby do miana najgorszego kawałka w całej historii grupy, gdyby nie fakt, iż numer ten rozpędzał się do dość mocnego, ostrego fragmentu. Ja dziękuję Metallice za to, że w Katowicach zamiast “Hero of The Day” (grany na całej trasie promującej “Load”) zaprezentowała “Bleeding Me”. Po szokująco pięknym i łagodnym “Nothing Else Matters” z 1991 roku, wydawało się, że formacja nie będzie w stanie już niczym nowym swoich gorliwych fanów zaskoczyć. Nic bardziej mylnego! Na omawianej płycie znalazła się bowiem kolejna milutka kompozycja “Mama Said”, która śmiało mogła kandydować do Country Music Television. Akustyczna gitarka w sam raz pasująca do podśpiewywania przy ognisku... Ale to tylko pozornie banalny, prosty utwór, zapuśćcie go sobie w słuchawkach, a ironiczny uśmiech zniknie z Waszych twarzy. Singlowy, nastrojowy, przebojowy “Until It Sleeps”, w którym łagodne dźwięki mieszały się z mocniejszymi, cięższymi fragmentami sprawiał całkiem dobre wrażenie. Kompozycja znakomicie sprawdzała się na koncertach. A pamiętacie ten alternatywny teledysk?
Na koniec pozostawiłem sobie najlepsze moim zdaniem trzy kawałki, w których muzycy chyba najbardziej postarali się i pokombinowali zarówno z brzmieniem, różnorodnością i mnogością dźwięków. Ale po kolei. Tajemniczym, psychodelicznym klimatem, ciężkimi gitarami (nieco powolnego thrashowania), wspaniale budowanym nastrojem (brawa dla sekcji rytmicznej) frapował stylowy, brudny, genialny “The House Jack Built”. James początkowo łagodnie w nim śpiewał, ale im numer rozkręcał się – tym pozornie niedbałe wokale nabierały mocy, drapieżności, świetnie podkreślając mroczny nastrój (świetny refren!). Uznanie wzbudzały z pewnością partie gitarowe Kirka, a zwłaszcza jego fantastyczne ozdobniki, dziwaczne solo – choć tę “gadającą gitarę” trudno nazwać solem. Najdłuższe, najbardziej rozbudowane, złożone nagrania, czyli: “Bleeding Me” i “The Outlaw Torn” do dzisiaj najbardziej mi się podobają z całego krążka “Load”. Świetnie dawkowane, narastające napięcie aż do kulminacji... wszak to patent, z którego Metallica słynęła od bardzo dawna. Dobrze że grupa przypomniała sobie o tym elemencie także na tym “innym” albumie, w wymienionych właśnie numerach. “Bleeding Me” zwalał z nóg od pierwszej nuty, zarówno od strony wokalnej, jak i instrumentalnej. Delikatny wstęp, po którym słychać organy Hammonda i zwiewny śpiew Jamesa, który w refrenach przechodził w drapieżną partię. Gitary także dostosowane zostały do zmiennego nastroju, zaś świetna (najlepsza na płycie, najdłuższa) solówka Kirka przypominała dawne czasy. Uwagę przykuwał także mocny fragment, zagrany wyjątkowo oszczędnie. Ciężkie brzmienie uzyskano przy zastosowaniu prostych akordów... kiedyś w tym miejscu mielibyśmy istną ścianę gitar. Warto jeszcze wspomnieć, iż “Bleeding Me” znalazł się w radiowej “trójce” w audycji pana Piotra Kaczkowskiego poświęconej rockowi progresywnemu. To też o czymś świadczyło! “Load” wieńczył najdziwniejszy kawałek. Mroczny, agresywny, wolny “The Outlaw Torn”, bo o nim mowa, o stopniowo budowanym nastroju, jednych irytował, innych (w tym autora recenzji) porażał! Ostre gitary (nieco thrashowania, ale także ślizgi gitarowe), zadziorny – rockowy wokal, świetny refren i całkiem duże partie basu składały się na największego kloca w historii grupy. Wspaniałe zakończenie płyty! Kirk Hammett w jednym z wywiadów powiedział, ze ten utwór z powodzeniem mógłby znaleźć się na “Master Of Puppets”...ale chyba po kilku przeróbkach. Zapomniałbym o jeszcze jednym małym szczególe... “The Outlaw Torn” zdobiło króciutkie, ale jakże diabelskie, genialne solo... niczym łkanie przeklętych, strąconych do piekła!
Czas na podsumowanie... Na “Load” Metallica podążyła w kierunku bardziej swobodnego, luźnego grania, przy tym stawiając na taki przybrudzony, postgrunge'owy klimat. Pozornie niedbała, uproszczona muzyka wymagała większej uwagi, skupienia i cierpliwości, której najwyraźniej nie wszystkim starczyło. Dostaliśmy bardzo różnorodny, bogaty, rockowy – lub hardrockowy album... stanowiący istną mieszankę wielu niekoniecznie metalowych wpływów. Stylistyczny chaos bił z tego dzieła, przypomnę tylko niektóre jego elementy składowe: blues, alternatywne i industrialne dźwięki, psychodelia, country, rock, gdzieniegdzie metal. Niezły mętlik, wszystko tu jednak pasuje, w tej dość dziwnej układance, tworząc logiczną, nierozerwalną całość. Co ciekawe, taka eksperymentalna płyta osiągnęła duży sukces komercyjny. Chociaż w tym wypadku zapewne zadziałała magia słowa: “Metallica”. Zespół po wydaniu “Load” stracił wielu fanów, ale jak to w życiu bywa – zyskał nowych. Przekonałem się do tej odmienionej Metalliki, tak że kolejny ich krążek... “Re-load” wszedł mi od razu. Muszę przyznać, iż podziwiałem i podziwiam nadal panów z Metalliki za odwagę i inwencję twórczą, choć wolałbym, aby formacja ta nadal grała cięższą około thrashową muzykę. Godząc się z faktem, że w 1996 roku otrzymaliśmy jedynie hard-rockowy album, zaznaczam wyraźnie: hardrockowy, bardzo ciekawy materiał, któremu, gdyby nie zawierał trzech wypełniaczy (“Hero Of The Day”, “Wasting My Hate”, “Ronnie”) postawiłbym niemal maksymalną notę. A tak... moim zdaniem jest to tylko i aż bardzo dobry krążek... Wszystkich, którzy sądzą inaczej pragnę zaprosić do jego ponownego przesłuchania, bez zbędnych emocji i oglądania się na bardziej chlubną przeszłość grupy.
Ocena: 8,3/10
|