bialkomat napisał(a):
natomiast ultrapopularny Machine Head, pomimo że oczywiście świetny, to jednak czegoś mu brakuje. Nie wiem, może większego pazura, większego czadu. Nie da się ukryć, że jest bardzo przebojowy i jakiś taki za bardzo jak dla mnie wypolerowany i wypieszczony. Do moich ulubionych momentów zawsze należał Lazy. Highway Star (zupełnie nie wiem co może brakować tej wersji studyjnej)
Poznałem ten utwór w wersji live chyba z Beat Clubu, który jest pod każdym względem potęzniejszy. Dopiero potem usłyszałem wersje z płyty i po prostu nie mogłem jej słuchac. Do dziś zresztą wersje studyjne utworów z Machine Head nie leżą mi kompletnie, a chyba najbradziej traci na tym Twój ulubiony Lazy, który dopiero w wersji z Made In Japan jest po prostu huraganem emocji . W wersji studyjnej wszystkie są cholernie zachowawcze, tak naprawe nie słucham od lat tej płyty, słyszę takie Highway Star i się męczę. Ukułem sobie taką teorię, że Machine Head jest po prostu...mechaniczna. Wyjątkiem jest Space Truckin, który jest wykonany z wielkim czadem i zaangażowaniem Gillana. Tak, Mateusz, to jest kosmos
bialkomat napisał(a):
Z kolei hicior hiciorów, czyli SOTW, to jest dopiero przereklamowane dzieło! Wśród moich ulubionych kawałków DP, nie znalazłby się nawet w pierwszej 50-tce.
A ja uważam, że to świetny utwór, tylko błagam, w każdej innej wersi niz studyjna
Kompletnie jaj nie ma ta wersja, i strasznie mnie irytuje w nim ten niemrawy początek. Ale riff to u mnie top 5 riffów wszech czasów i ma naprawdę dobry refren. Typowy przebój.
bialkomat napisał(a):
Nie pojmuję również fenomenu Made In Japan, ale to może dlatego, że nigdy nie byłem specjalnych fanem koncertówek.
Też nie przepadam za koncertówkami, ale ta ma to do siebie, że chyba każdy na niej utwór jest zagrany lepiej, mocniej i luźniej niż odpowiedniki studyjne. Przez nią nie słucham praktycznie Machine Head, bo zawiera głownie utwory z tej płyty.
bialkomat napisał(a):
Pamiętam też, że nawet Abandon mi się podobał - żadne tam fajerwerki, ot po prostu taki fajny zbiór całkiem przyzwoitych piosenek.
Wtedy, w 98 roku też mi się podobał, pamiętam świetny, bluesowy "Don't Make Me Happy".
Mateusz napisał(a):
Po raz kolejny podzielam opinię. Oprócz tytułowego i Knocking at Your Back Door nie znajduję na niej nic, co przykułoby moją uwagę. Szczególnie nie rozumiem fenomenu Wasted Sunsets. Gdybym miał sporządzić jakiś ranking, to sądzę, że ten album znalazłby się gdzieś na szarym końcu
A gdybym ja miał sporządzić ranking na najbardziej przereklamowane płyty w historii muzyki rockowej to Perfect Strangers byłby w top 10. Faktycznie jeszcze Knocking at Your Back Door można na plus wyróżnic, ale reszta jest zamulajaca i nijaka. Bolesne, że fani tak bardzo ja kochają.
Mateusz napisał(a):
Trochę żałuję, że Evans musiał rozstać się z zespołem, choć z drugiej strony nie wiadomo jak zabrzmiałby taki In Rock z nim na wokalu.
Ja ani trochę nie żałuję
A wczesne płyty są dosyć interesujące, ale jakoś nie trafiały w mój gust.
A z najnowszymi mam tak jak ostatnimi płytami Rush - nie chcę się nawet ich poznawać. Słyszałem jakis numer z Bananas, brzmiał purpurowo ale męczy mnie już słuchanie tych samych motywów i grepsów, w dodatku na dużo niższym poziomie niz kiedyś. Tak swoją drogą - nigdy nie odczułem zmiany brzmienia po odejściu Blackmore'a, nie był on taki niezastąpiony.