Cytuj:
Twoja 10-tka Tomku jest mocno przewidywalna. No może 213 i Wicked do popularnych nie należa ale juz wcześniej, nawet w recenzjach pisałeś, że to Twoi faworyci.
przecież nie mógłbym wywalić z tej 10tki
Angel of Death, Postmortem, Raining Blood, South of Heaven
Cytuj:
Playing With Dolls - sprawa dyskusyjna, widzę potencjał w nim, duży potencjał, ale te pykające (nie wiem jak to nazwać) gitarki w tle mnie denerwują strasznie
u mnie zaś Playing With Dolls awansował na niemal sam szczyt WPB!
Cytuj:
Slayer > Megadeth bez mrugnięcia okiem
ano, tak jak u mnie
dobra, pora skleić notki:
World Painted Blood – 8,5/10
Unit 731 – 7,5/10
Snuff – 8/10
Beauty Through Order – 9/10
Hate Worldwide – 7,5/10
Public Display of Dismemberment – 7/10
Human Strain – 8,5/10
Americon – 8/10
Psychopathy Red – 8,5/10
Playing with dolls – 9/10
Not of this God – 8/10
co do moich faworytów z twórczości Slayera - naskrobałem kiedyś taki artykulik w 13tym numerze Pure Metal, moge go tu wkleić
Druga twarz Zabójcy(mój Slayer)
Thrash metal kojarzy się generalnie z szybką, bezkompromisową, agresywną muzyką. I takie w znacznej mierze oblicze prezentuje na swoich płytach największy thrashowy band, jakim od lat jest Slayer. Twórczość Kalifornijczyków zdominowały galopujące, szaleńcze tempa gitar, posępne riffy, kawalkady perkusyjne, karkołomne przejścia, nieprawdopodobne rytmy wybijane z prędkością światła i dzikie, chore wręcz sola, a do tego kontrowersyjne teksty. To wszystko złożyło się na wizerunek zespołu, który zasłynął właśnie z niesamowitej prędkości, dynamiki, mocy, energii, agresji, bijących z takich utworów jak „Hell Awaits”, „Angel Of Death”, „Necrophobic”, „Raining Blood”, „Silent Scream”, „War Ensemble”, „Dittohead”. Trudno wyobrazić sobie ikonę thrash metalu bez wymienionych kompozycji. Muzycy z Los Angeles na swoich pierwszych trzech płytach mknęli z prędkością światła, rzadko zwalniając... a jeżeli już to tylko po to, by za chwilę uderzyć z jeszcze większą, wręcz zdwojoną mocą. Slayer nie tworzy ballad, ale ma w swym dorobku znakomite, utrzymane czy to w średnich, miarowych tempach kawałki, czy też wgniatające w ziemię wolne, ciężkie numery. To właśnie ta druga twarz Zabójcy i temu tajemniczemu, mrocznemu, niepokojącemu obliczu kapeli poświęcony został niniejszy materiał.
na południe od niebaWolnych, mrocznych, masywnych kawałków, jak też nagrań w znacznej mierze nie za szybkich, ale rozwijających się i nabierających z czasem większego tempa ma Slayer w swym dorobku całkiem sporo. Za większość od strony kompozytorskiej odpowiada Jeff Hanneman, który tak ujmuje tę kwestię: „To tkwi we mnie, ta atmosfera mroku, zła, a kiedy komponuję, w jakiś sposób te emocje znajdują ujście na zewnątrz. Po prostu lubię mroczną stronę muzyki”.
Zalety spowolnienia tempa dostrzegli panowie już przy komponowaniu bardziej złożonych, rozbudowanych utworów na swój drugi album. W takim „At Dawn They Sleep” formacja na moment wyhamowuje... Ale dopiero ich czwarta płyta, „South of Heaven” przyniosła dłuższe, dość skomplikowane, po części stonowane kompozycje, na których grupa tym razem wyraźnie zwolniła, zadbała o klimat muzyki, uzyskała potężniejsze brzmienie. Wszystko to dzięki umiejętnemu zróżnicowaniu tempa. Zanim jednak na dłużej zatrzymam się przy utworach z „South of Heaven”, wspomnę jeszcze o wcześniejszym, może nie za wolnym, za to zdecydowanie wyróżniającym się na tle innych nagraniu... o „Postmortem” z „Reign In Blood” (1986). Na swym epokowym dziele zamieścił Slayer, wśród samych hiperszybkich numerów, właśnie to jedno miarowe, utrzymane w niezbyt szybkim tempie, oparte na kapitalnym riffie... Kontrast pomiędzy omawianym utworem, a pozostałymi z płyty, albo choćby pomiędzy pierwszymi dwoma minutami tegoż kawałka a jego drugą rozpędzoną częścią jest tak duży, że postanowiłem go tu wyróżnić. To jeden z żelaznych punktów każdego niemal koncertu zespołu. Przejdźmy do czwartego krążka Zabójcy, który otwiera pierwsze – choć tylko po części – naprawdę nie za szybkie nagranie...
„South of Heaven” („South of Heaven”, 1988)
Ten początkowo wolny jak na Slayera kawałek, autorstwa Jeffa, już na wejściu frapuje niepokojącą melodią. Wciągający riff, świetny tekst wykrzykiwany przez Arayę budują tajemniczy, złowieszczy klimat. Kompozycja, urzekająca wspaniałym refrenem, wraz z kolejnymi minutami nabiera prędkości i ciężaru, choć zawrotnego tempa nie osiąga. Uwagę zwraca nieszablonowa gra Lombardo. „To moje wyobrażenie piekła na ziemi i upadku ludzkości” – komentuje treść utworu Araya. Ale to nie jedyne takie nagranie na albumie. Zaskakuje też pompatyczne, spowolnione otwarcie „Live Undead”, a w nim oszczędna gra Dave’a. W drugiej swej części wspomniane nagranie nabiera mocy, jego tempo wyraźnie wzrasta. Jednakże pierwszym wolniejszym od samego początku do końca numerem okazuje się ciężki, majestatyczny...
„Mandatory Suicide” („South of Heaven”, 1988)
Kolejny dziś już koncertowy klasyk oparto na znakomitym riffie (znajomo brzmiącym! wszak niemal identyczne zagrywki słyszałem już wcześniej w krótkim fragmencie „For Whom The Bell Tolls” pewnej innej gwiazdy thrashu z lat 80.). Transowo-miarowe brzmienia piątej z kolei kompozycji z SOH momentalnie zapadają w pamięć. Nic dziwnego, skoro ten dynamiczny kawałek posiada szybko wpadającą w uszy melodię. Uwagę przykuwa stylowe, ale też nieco udziwnione solo Jeffa. Pod koniec słyszymy deklamowany fragment (taka melorecytacja Toma). Araya wcielił się w tym utworze w rolę żołnierza, który wspomina okropności wojny. „Mandatory Suicide” to bowiem polityczny protest song o antywojennym przesłaniu, a tytułowe „Obowiązkowe samobójstwo” to taka przenośnia, w pewnym sensie nawet ironia. Muzycy występują tu z wyraźnym sprzeciwem wobec wcielania na siłę do wojska młodych ludzi, których później wysyła się na wojnę (ukłon w stronę wojny w Wietnamie). Mocny, piękny i ważny utwór, muzycznie oraz tekstowo doskonały. Ciężkie i wolniejsze fragmenty kilku innych kompozycji przywodzą skojarzenia z twórczością Black Sabbath, weźmy choćby taki „Dissident Aggressor” (cover Judas Priest), a także zamykający krążek
„Spill the Blood” („South of Heaven”, 1988)
Zespół buduje w nim nastrój. Szokować może delikatne, akustyczne brzmienie gitary na samo otwarcie, jak też dostojne tempo całości (z lekkim tylko przyspieszeniem). Leniwy śpiew Toma też stanowi niemałe zaskoczenie. Monotonny rytm, wolne ciężkie dźwięki dobitnie świadczą o tym, że Slayer też był pod wyraźnym wpływem Black Sabbath. Pod koniec partie gitarowe gęstnieją, ale typowego przyspieszenia brak...
w otchłani„Seasons In The Abyss” to kolejny album, który oprócz porządnej dawki energii przekazanej z ciężkimi riffami, świetnymi solami i zadziornym wokalem przyciąga klimatem. Śmiało można stwierdzić, że muzycy grupy stworzyli dzieło będące wypadkową dwóch poprzednich płyt a posiadające cechy charakterystyczne dla obu wcześniejszych wydawnictw. Araya: „Longplay będzie zbliżony do „South of Heaven”, a zarazem będzie miał podobną atmosferę do „Reign in Blood”. Powstała nad wyraz dojrzała, przemyślana płyta, atmosferą, brzmieniem bliska „South of Heaven”. Także kompozycyjnie. Zawiera utwory napełnione ogromnym ładunkiem energii, ale podane w znacznie przystępniejszej niż „Reign in Blood” formie. Teksty w większości napisał Araya. Muzyka grupy to w dalszym ciągu domena gitarzystów: Kerry’ego Kinga i Jeffa Hannemana, poraża ona agresywnością, klimatem i techniką z jaką ją nagrano... i zaskakuje niespotykaną jak na ten zespół melodyką!! Jako przeciwwagę dla szalonych temp grupa zaproponowała utwory wolniejsze, niesamowicie ciężkie, które co ciekawe stanowią połowę zawartości płyty! Wyraźnie lepiej śpiewa Tom Araya. Nadal przybrudzony, krzykliwy, ale przede wszystkim czytelny głos, stanowi niewątpliwy atut krążka. To jego płyta. „Seasons In The Abyss” zawiera wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla Slayera. Po otwierającym album, szybkim „War Ensemble” wybrzmiewa znacznie wolniejszy...
„Blood Red” („Seasons in the Abyss”, 1990)
Tematem utrzymanego w średnim tempie nagrania są prześladowania, przelana krew (stąd
niezły tytuł). Araya opowiada w nim o wydarzeniach z Placu Tiananmen oraz o człowieku pobitym w telewizji publicznej podczas wyborów w Panamie. Od strony muzycznej zwraca uwagę coraz lepsza forma wokalna Toma oraz niezły riff i ciekawa praca sekcji rytmicznej. Nie gorzej prezentuje się...
„Expendable Youth” („Seasons in the Abyss”, 1990)
Rzecz o gangach w Los Angeles. Dobrze prezentuje się masywny riff na początku kompozycji podkreślony pracą stóp Dave’a. Ta dostojna, umiarkowana, majestatyczna kompozycja zawiera ciekawe solo, które wybrzmiewa przy podkładzie zagęszczonej perkusji. Uwagę przykuwa też zadziorny, niezwykle emocjonalny śpiew Toma. Po „Expendable Youth” przychodzi czas na...
„Dead Skin Mask” („Seasons in the Abyss”, 1990)
Kawałek opowiada o seryjnym mordercy Ed’zie Gein’ie. To najcięższa, najbardziej mroczna i najwolniejsza kompozycja na płycie. Rozpoczyna ją świetny riff Jeffa, z miejsca zespół buduje kapitalny klimat... Wolny, majestatyczny numer, w którym znakomitą robotę wykonali gitarzyści. Głównemu riffowi towarzyszy w tle druga gitara. Spokojny, ale też przybrudzony, zadziorny, do tego melodyjny śpiew Toma jeszcze dodaje utworowi potęgi, mocy. Wniosek: nie trzeba krzyczeć, by uzyskać świetny, porażający wręcz efekt. O sile „Dead Skin Mask” stanowi jego oszczędna, prosta forma. W zwrotkach wokaliście towarzyszą pojedyncze dźwięki gitar, które potem wybrzmiewają gdzieś w tle. W hipnotycznych, wciągających, wbijających w ziemię refrenach powraca motyw/riff główny, wsparty znakomitą pracą sekcji rytmicznej. Wszystko to składa się na niezwykle duszny klimat. Prześwietne solo, przemiennie grane przez obu „wiosłowych”, gdzie kawałek nabiera jeszcze mocy, wzmaga się gra perkusji... i następuje wyciszenie, z którego wyłania się motyw przewodni utworu, jeszcze bardziej wzmaga się gra Lombardo, gitary stają się gęstsze, zaś Araya śpiewa coraz mocniej. Kapitalny fragment nabiera jeszcze barw wraz z pojawieniem się dziecięcego głosu! Transowa gitara, mrok... Przejmujący, wyborny utwór, na pewno jeden z najlepszych, jaki Slayer ma w swym dorobku, dla niżej podpisanego bezwzględnie najlepszy. Nieznacznie ustępuje mu...
„Skeletons of Society” („Seasons in the Abyss, 1990)
Miarowo bijąca perkusja przy świetnych gitarach, ciosających hipnotyczny riff, stanowią podłoże dla utrzymanego w jednostajnym, marszowym tempie nagrania. To kolejna mroczna, ciężka, niezwykle wciągająca kompozycja, której pod względem muzycznym blisko do klimatu albumu „South of Heaven”. Utwór nabiera głębi dzięki nakładkom wokalnym w refrenach. Zresztą Araya wspina się tu na wyżyny swoich możliwości i umiejętności, jego przybrudzony, zadziorny, niemalże rockowy wokal świetnie wpasował się w klimat numeru. Stylowe solo na dwie gitary stanowi dopełnienie kompozycji. Tekst (Kerry’ego) do „Skeletons of Society” przynosi wizję świata, przez który przetoczyła się trzecia wojna... atomowa.
„Seasons in the Abyss” („Seasons in the Abyss”, 1990)
Kulminacyjnym punktem płyty okazuje się wieńczący ją kawałek tytułowy, znakomity, tajemniczy, rozbudowany. Niezwykły to utwór, jakże nietypowy jak na Slayera. Kapitalny, nastrojowy, balladowy wręcz wstęp z delikatnymi gitarami już w 1990 roku zaskakiwał. Z tego spokojnego klimatu wyłania się miarowy, niespokojny riff. Następuje świetne przejście w ostrzejsze fragmenty z cięższymi gitarami. Średnie tempo utworu okazuje się doskonałym polem do popisu dla Lombardo, który zaskakuje coraz to bardziej wyszukanymi, krótkimi przejściami. Melodyjny, chwytliwy refren zaśpiewany dwugłosem frapuje... Araya śpiewa przejmująco. Kompozycja została okraszona wysmakowaną solówką, wieloczęściową. Za tę melodyjną część sola odpowiada Jeff, który momentami zbliża się w swojej partii do stylu Kirka Hammetta z Metalliki. Pod koniec kawałek staje się nieco cięższy... po czym następuje zwolnienie. I Slayer zafundował iście majestatyczny, klimatyczny finał. Co do strony lirycznej... podobno tematyka, jaka trafiła na „Seasons in the Abyss” miała być już wcześniej wykorzystana. Araya krótko wyjaśnia: „To pierwszy pomysł na tekst do „Raining Blood”!”. Rzecz traktuje o człowieku, który podczas opadów deszczu miast wody widzi krew lejącą się z nieba, co budzi w nim żądzę mordu. Mocne! I jakże slayerowe...
boska interwencja„Divine Intervention” to powrót do bardziej agresywnych dźwięków, choć też dalsze rozwijanie kierunku zapoczątkowanego przez „South of Heaven” i „Seasons in the Abyss”. Stąd spora ilość wolniejszych, masywnych fragmentów na tym albumie. Muzyczna koncepcja nie uległa jakiejś drastycznej zmianie, ale wyczuwa się powiew lat 90. XX wieku. Po prostu Slayer pięknie wpasował się ze swym przekazem w panujące wówczas trendy, stąd więcej brudu w muzyce, stąd też na przykład przesterowany głos Arayi. Zabójca zaadoptował nieco nowinek, ale wciąż trwał przy swoim stylu. Nowy perkusista, Paul Bostaph wyraźnie odcisnął swoje piętno na muzyce grupy, która zyskała na ciężarze. Zresztą wystarczy posłuchać kilkunastu sekund pierwszego numeru z płyty, a jest nim...
„Killing Fields” („Divine Intervention”, 1994)
Otwierający „Divine Intervention” kawałek zaskakuje chyba nie mniej niż tytułowa kompozycja z „South of Heaven”. Po perkusyjnej, popisowej nawałnicy Bostapha następuje zaskakujące zwolnienie, i elementy składowe numeru - masywny riff, kroczące gitary i Araya wypluwający z furią słowa – suną niczym dociążony pociąg towarowy w średnim zaledwie tempie. Dopiero w końcówce nagranie staje się zdecydowanie szybsze. „Killing Fields”, jak sam tytuł wskazuje traktuje o zabijaniu. Tekst powstał pod wpływem książki o psychiatrii sądowej Ronalda Markmana zatytułowanej „Alone With The Devil” (sam na sam z diabłem). Araya: „Dzięki niej poznałem bliżej psychologiczne aspekty zachowań kryminalnych, Chciałem poznać powody, dla których ludzie zabijają”. Kolejnym w znacznej mierze dość wolnym, majestatycznym nagraniem na tym albumie okazuje się piąty z kolei...
„Divine Intervention” („Divine Intervention”, 1994)
Zespół chciał chyba powtórzyć zabieg z poprzedniej płyty, gdyż także i w tym przypadku mamy do czynienia z długim, rozbudowanym, nie za szybkim utworem tytułowym. Od strony czysto muzycznej powstało złożone, nadmiernie chyba rozwleczone dzieło z wciągającym (lekko przydługawym) wstępem, po którym następuje powolny, nieco anemiczny riff. Kompozycja ciekawie rozwija się, nabiera rumieńców, parokrotnie przyspiesza, choć nie zachwyca od strony wokalnej przez mało wyraziste partie. Poszczególne części spajają liczne solówki. Numer powala swym ciężarem, momentami nawet przytłacza. Tekst do tego utworu został napisany pod wrażeniem filmu „Fire in the Sky”. Jest to opowieść o człowieku, który został uprowadzony przez tajemne moce, o tym co on przeżywa. Co ciekawe pod tekstem podpisał się cały zespół, mamy więc do czynienia chyba jedyny raz w historii grupy z pracą zespołową (oczywiście w warstwie tekstowej). Araya śpiewa o tym jak kruchą istotą jest człowiek, jak łatwo go zranić, jak trudno obronić czy też uchronić przed innymi ludźmi, którzy z kolei stawiają się w roli bogów i mówią co inni mają czynić, co mają myśleć, co oglądać. Treść tytułowej kompozycji znakomicie koresponduje z piękną okładką. Zróżnicowane tempa oferuje...
„SS-3” („Divine Intervention”, 1994)
Średnie tempo pierwszego fragmentu numeru i jego przejrzysta aranżacja znów przywodzą na myśl album „South of Heaven”. Miarowe, sunące niespiesznie gitary ustępują po dwóch minutach bardzo szybkim zagrywkom, cały numer znakomicie prowadzi naprawdę soczysta, mocna perkusja. Inspiracją do napisania „SS-3” była dla Hannemana postać Reinharda Heydnicka, prokuratora Trzeciej Rzeszy dla Czech i Moraw, jednego z gorliwych wykonawców nazistowskiej polityki wyniszczania narodu żydowskiego. W stolicy Czech urzędował kilka miesięcy, co wystarczyło by zasłużyć na przydomek „Praski Rzeźnik”. Kolejną ciemną postać przybliża Slayer w...
„213” („Divine Intervention”, 1994)
Mroczny klimat tej kompozycji wręcz urzeka. Muzycy Slayera postarali się stworzyć dzieło
na miarę „Dead Skin Mask” i po części im się to udało. Także i w tym nagraniu znalazło się
miejsce dla recytowanego fragmentu. Po stonowanym wstępie (z delikatną partią gitary, talerzami) wchodzi potężna ściana gitar, wsparta oszczędnymi uderzeniami bębnów. Po takim sabbathowskim początku utwór nieco przyspiesza, ale nie przekracza średniego tempa, a poza tym obfituje w sporo świetnych przejść, zwolnień i nastrojowych tonów. Nagranie zdobi fantastyczna solówka Hannemana. Araya dobrze wpasował się ze swym skandowaniem w transowy klimat kompozycji. Jego przybrudzony wokal wspaniale podkreśla treść utworu. W tekście Tom znakomicie sportretował postać słynnego seryjnego zabójcy Jeffreya Dahmera, który zjadał szczątki swoich ofiar. To zapis kłębiących się w umyśle Dahmera emocji i myśli, towarzyszącym tym przerażającym czynom. Araya: „Stałem się nim, próbowałem wyobrazić sobie co przeżywał”. Pomysł do napisania tego tekstu podsunął Tomowi Jeff: „Skomponowałem utwór i dałem mu tytuł „213”. Pod tym numerem mieszkał Dahmer. Dramaty, jakie rozegrały się w owym apartamencie mogłyby stać się znakomitym tematem dla Slayera”. Kiedy policja wkroczyła do mieszkania 213, zajmowanego przez Dahmera, zastała w nim dziewięć ludzkich głów, dwie schowane były w lodówce, pozostałe rozgotowane i obrane z ciała. Jeffrey zwabiał swoje ofiary do mieszkania i nafaszerowane narkotykami dusił a później ćwiartował. Swoje „wyczyny” nagrywał na video. Zabił w sumie osiemnaście osób. Makabryczne... Na deser pozostawiłem krótki...
„Serenity in Murder” ((„Divine Intervention”, 1994)
Ten kawałek ze spowolnionymi zwrotkami i szybszymi refrenami intryguje od strony nietypowych wokali. Araya chwilami śpiewa w bardzo dziwny sposób. Od strony lirycznej mamy wyznanie mordercy, a dokładnie opis tego co on czuje w momencie kiedy pozbawia swoją ofiarę życia (tekst napisał King).
wycieczkaW 1996 roku Zabójca wzbogacił swój dorobek o nietypowy krążek, bo zawierający przeróbki utworów kapel punkowych... By jednak fani nie poczuli się do końca rozczarowani brakiem nowych nagrań Slayera, muzycy na sam koniec zamieścili choć jedno, jakie?
„Gemini” („Undisputed Attitude”, 1996)
Ten niesamowity walec zamykający album z punkowymi coverami to jedyna premierowa pozycja Slayera na tym wydawnictwie, od razu dopowiem, że zupełnie nie pasująca swym charakterem do reszty kawałków. Utwór ten, a właściwie jego szkielet, autorstwa Kinga, powstał podczas przygotowywania „Divine Intervention”, ale w 1994 roku po prostu na niego nie wszedł, został odłożony na półkę. Miał trafić jako ścieżka dźwiękowa jakiegoś filmu, jednak termin oddania materiału był nierealny, więc ponownie kawałek trafił do szuflady. Po cóż więc „Gemini” na dokładkę do płyty z coverami? Araya: „By fani znaleźli na tej płycie coś, co jednoznacznie kojarzy się ze Slayerem!” Dobre wytłumaczenie, tyle tylko, że jakoś nie przekonuje do samego nietypowego charakteru kompozycji, gdyż to bez wątpienia najwolniejszy utwór jaki do 1996 roku Slayer nagrał. To taka wycieczka w zupełnie inne rejony niż te, w których znalazły się punkowe numery. Nisko strojone gitary wyciosują masywne riffy jakby od niechcenia, do tego dochodzą: leniwie wybijająca rytm perka oraz jakby na „odwałkę” dorzucony wokal. Araya śpiewa tak jakoś dziwnie niemrawo, ale ma to swój urok i – duszny – klimat, pasuje do całości. Zresztą w refrenach Tom ożywia się, śpiewa z większym przejęciem, pojawiają się nawet dwugłosy. Świetnie wpasowano sola. Po drugim utwór nabiera nieco większej prędkości, Araya skanduje poszczególne wersy... a raczej wypluwa z siebie słowa. Brzmienie utworu jakby celowo przytłumiono. Końcówka znów spowolniona, wieńczą ją pojedyncze dźwięki gitary. Walec przetoczył się przez umysł słuchacza. „Gemini” okazał się zapowiedzią zmian, jakie miały nastąpić na następnej płycie.
diabelska muzykaNajbardziej mrocznym, klimatycznym krążkiem z dyskografii Slayera jest bez wątpienia tak nie lubiany (przez większość fanów) „Diabolus In Musica”. To na tym, w gruncie rzeczy przecież całkiem dobrym, odważnym wydawnictwie panowie poeksperymentowali z brzmieniem, z różnymi modnymi w drugiej połowie lat 90. XX wieku dźwiękami (hardcore, groove). Już pierwszy fragment otwierającego album „Bitter Peace” przynosi niezwykle wolne, wgniatające w fotel dźwięki. Podobnie rzecz ma się z utrzymanym w umiarkowanym tempie ze zwolnieniami, niezwykle nowocześnie brzmiącym „Death’s Head”. To z tego krążka pochodzą też nastrojowe, ale zarazem ciężkie, masywne numery, którym chciałem się w tym miejscu bliżej przyjrzeć... Pierwszym takim kawałkiem, jest czwarty na płycie...
„Overt Enemy” („Diabolus In Musica”, 1998)
Posępne i spowolnione dźwięki „Overt Enemy” przywodzą jednoznaczne skojarzenia. To wyraźny ukłon w stronę Black Sabbath, taki hołd Slayera dla legendy metalu. Nie jedyny zresztą na „Diabolus In Musica”, gdyż jak podkreślał King: „Tego po prostu nie da się uniknąć. Black Sabbath to pierwszy zespół, grający mroczną muzykę”. Kawałek rozpoczynają bas i stopa, do których później dołączają gitary. Obniżone strojenie wioseł wyzwala więcej brudu, mocy. W środkowej części tempo utworu wzrasta do średniego (mamy typowy slayerowy stuff), Bostaph serwuje istną kawalkadę perkusyjną, gitary chodzą miarowo, dostajemy świetne, choć krótkie solo. Omawiany utwór to kolejne udane dzieło Hannemana, zarówno od strony muzycznej, jak i lirycznej. „To utwór antyrządowy, wymierzony przeciwko ludziom, mającym zbyt dużo władzy” – wyjaśnia Jeff, który dodaje też „długo walczyłem z Tomem, by ten nie wrzeszczał, ale zaśpiewał na luzie, dzięki czemu utwór nabiera fajnego klimatu”. Araya rzeczywiście dostosował się do zaleceń kolegi, zaśpiewał z przejęciem, dostosował poziom ekspresji do nastroju kompozycji. Krzyk mamy dopiero w finale, kiedy nagranie przybiera na mocy i tempie... choć na sam koniec grupa znów zdecydowanie zwalnia, stawiając na ciężar. W niemal identycznym tonie utrzymany jest...
„Desire” („Diabolus In Musica”, 1998)
Delikatna gitara i szelest talerzy wprowadzają w mroczny klimat następnej spokojnej, wciągającej kompozycji... Śmiało można się domyślać, że od strony muzycznej stoi za nią Jeff. Rzecz traktuje o... miłości, ale nie jest to słodziutka ballada, poza tym skoro już muzycy Slayera zdecydowali się na taką tematykę to musieli to zrobić „po swojemu”, zachowując swoje podejście i „zły” charakter. I rzeczywiście mamy piosenkę o miłości, ale takiej, która jest tak silna, że aż popycha do zbrodni. W tekście z tej kompozycji dopatrywano się nawiązań do głośnej sprawy Simpsona, oskarżonego o zamordowanie swej byłej żony i jej partnera. Ale autor tekstu, Araya, wskazuje na inną inspirację, mianowicie na sprawę tzw. „Morderstwa Kadetów” w Teksasie. Po obejrzeniu filmu o tym zdarzeniu powstały słowa: „Pożądanie, zrobię dla ciebie wszystko. Pożądanie, zabiję dla ciebie”. Sielski nastrój ze wstępu przerywa gitarowe gruchnięcie, ale żwawsze tempo szybko ustępuje zwolnieniu. Mocną stroną kompozycji są potężne, w drugiej części nawet takie „kroczące”, lekko zacinające gitary i praca perkusji. Szkoda tylko, że większość tekstu Tom po prostu wymruczał. Ledwie milkną dźwięki „Desire”, a Zabójca zaprasza na kolejny niezwykły spektakl, zatytułowany...
„In the Name of God” („Diabolus In Musica”, 1998)
Nieco szybsze od wyżej omawianych nagranie budzi grozę... zarówno od strony muzycznej, jak i tekstu. Za stronę liryczną odpowiada Kerry, który popełnił chyba najbardziej satanistyczny utwór ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisał. Doszło nawet do tego, że Araya (katolik) odmówił zaśpiewania podsuniętego tekstu! Ale Kerry dopiął swego. Pierwsza część nagrania – utrzymana w średnim tempie, oparta na potężnej ścianie masywnych, nisko strojonych gitar, podwójnej stopie Paula i skandowanym wokalu – frapuje. Druga – szybka – zabija. W połowie bowiem utwór nabiera tempa, Araya rozpaczliwie krzyczy: „Antychryst to imię Boga!” Przetworzony wokal, rozwalający riff sprawiają, że kompozycja staje się niesamowicie ciężka, prawie nie do wytrzymania... Zwolnienie, po którym z głośników wylewają się megatony dźwięków, podczas których King gra niesamowite, „chore”, demoniczne solo... Cudowny ból... Równie demoniczne solo wyciosał Kerry w innym ciekawym nagraniu...
„Screaming From the Sky” („Diabolus In Musica”, 1998)
Siłą tego utworu jest znakomity riff i transowy, świetny rytm, utrzymywany przez jednostajną pracę perkusji. Miarowe, średnie tempo wzmaga się po „chorej” solówce Kinga. Dobrze wypada wypluwający poszczególne słowa Araya. Od strony lirycznej mamy tu opowieść pilota z czasów II wojny światowej. Zasadnicza część płyty nie przynosi już tak klimatycznych kawałków, ale pozostają jeszcze do omówienia bonusy. Pierwszym jest...
„Unguarded Instinct” („Diabolus In Musica”, 1998)
Ten japoński bonus prezentuje się niezwykle okazale. Utrzymany w umiarkowanym tempie utwór oparto na wybornym riffie. Niszcząca perkusja, znakomite, pyszne wręcz sola i wściekłe, przy tym całkiem urozmaicone, pokombinowane wokale (czy to dwugłosy, czy też przetworzone partie, albo deklamowane) sprawiają, że kawałek naprawdę wspaniale smakuje!
„Wicked” („Diabolus In Musica”, 1998)
Utwór ten jako bonus trafił na europejskie, australijskie i japońskie wydanie „Diabolus In Musica”. Tekst do tej kompozycji napisali wspólnie Araya z Bostaphem! Przyznacie że niecodzienny i trochę dziwny to duet, ale dzieło zacne! O czym traktuje „Wicked”? Araya szybko daje odpowiedź: „Chodzi o proroctwa. To nasze naśladownictwo biblijnego objawienia, 9 krwawych serc, 9 królestw i jedno krwawiące serce, które będzie rządzić wszystkimi”. Interesujący obraz! A muzycznie? Panowie postarali się skomponować dzieło stanowiące kontynuację „Dead Skin Mask” i „213”. Rzecz zaczyna się dość leniwie, bardzo stonowanym wstępem (gitary plus talerze), po którym następuje miażdżący, ponury riff, wgniatający w fotel! Niesamowite uderzenie, potęga, moc! Kto wie czy to nie najcięższy fragment (a może i utwór jako całość?) w dorobku Slayera! Tak niszczącego, drugiego megatonowego walca grupa chyba nie ma w swym dorobku. Perkusja wbija w ziemię, zaś wściekły, brudny, hipnotyzujący, zniekształcony wokal dopełnia reszty zniszczenia. W refrenie przeobrażony głos jeszcze potęguje mroczny, tajemniczy klimat. W środkowym swym fragmencie nagranie nabiera tempa, następuje lekkie przyspieszenie. Ożywia się też (od strony wokalnej) Araya... Żwawszy fragment jednak trwa krótko... Następuje wyciszenie, po którym wchodzi mocny, wręcz miażdżący refren, a po nim wybrzmiewa genialne solo... perkusja dopełnia tu zniszczenia i dobija słuchacza, podobnie jak druga, świdrująca solówka. Araya krzyczy coraz mocniej, kompozycja jeszcze nabiera ciężaru, gęstnieje... końcówka to istny brud, siarka, piekło na ziemi... Całość trwa 6 minut! Slayer jest wielki, bo choć sztuką jest nagrać pędzący, szybki numer, to już prawdziwym mistrzostwem jest skomponowanie wolnego, ciężkiego utworu, który nie znuży, a wciągnie klimatem i powali na kolana. I „Wicked” naprawdę powala i poraża. I zastanawia mnie tylko, dlaczego chłopaki nie zamieścili tak znamienitych kawałków, jak „Unguarded Instinct” i „Wicked” na normalnej, znaczy się podstawowej edycji płyty? Pozostanie to ich słodką tajemnicą. Wszak to prawdziwe czarne perełki, które jeszcze podniosłyby rangę płyty!
Bóg, który nienawidziPowrót do korzeni, w przypadku Slayera w 2001 roku nie nastąpił. Owszem, panowie przypomnieli sobie jak grać naprawdę agresywnie, ale w dalszym ciągu byli pod wpływem nowoczesnych, wręcz nu metalowych dźwięków podlanych hardcore’m, co odbiło się rzecz jasna na ich materiale. „God Hates Us All” doskonale zadomowił się we współczesnych realiach muzyki ciężkiej, w której to króluje przecież nu-tone, choć i thrashowych fragmentów na tym albumie co nieco doświadczamy. Nisko strojone gitary, przetworzony wokal i perkusja nabijająca zbyt często skoczne rytmy nie przywróciły wiary fanów, którzy odwrócili się od Slayera przy „Diabolus In Musica”. Tak czy inaczej Zabójca spróbował połączenia starego i nowego grania w większym stopniu, niż miało to miejsce na poprzednim albumie. Co ważne dla naszego rozważania, Araya i spółka wciąż potrafili komponować znakomite utwory, w tym też te bardziej klimatyczne, mroczne, takie jak choćby...
„Seven Faces” („God Hates Us All”, 2001)
Nastrojowy utwór powstał pod wpływem filmu „Seven” Davida Finchera. Traktuje o siedmiu grzechach głównych. Niezbyt szybka kompozycja wciąga swym klimatem i ciężarem. Początkowe delikatne dźwięki ustępują masywnym partiom gitarowym i zadziornemu śpiewowi. Araya „drze” się stylowo, a jego lekko przetworzony wokal przed solówką przechodzi w ciekawą melorecytację. Jednakże prawdziwą czarną perłą na GHUA jest...
„Bloodline” („God Hates Us All”, 2001)
Zanim kompozycja trafiła na regularny duży album, została wykorzystana (w pierwszej wersji, z 2000 roku) na ścieżkę dźwiękową do filmu „Dracula 2000”. Zespół miał na przygotowanie utworu dwa tygodnie. Zarys kawałka był zrobiony wcześniej, gdyż formacja była w trakcie komponowania materiału na nowy album. Jednak samo „sklecenie” i nagranie „Bloodline” trwało zaledwie trzy dni! Obok Slayera muzykę do tego filmu przygotowały między innymi: Pantera, Monster Magnet, SOAD. Producentem utworu pochodzącego z 2000 roku był Matt Hyde, który wcześniej współtworzył brzmienie dla Monster Magnet, a dokładniej – odpowiadał za stronę produkcyjną albumu „Powertrip” (1998). Brzmienie to spodobało się Paulowi Bostaphowi i Matt został zatrudniony przez Slayera. Robota Matta przy „Bloodline” została doceniona przez muzyków grupy i zaowocowała dłuższą współpracą... Mr Hyde został obdarzony zaufaniem i to jemu zespół powierzył stronę produkcyjną „God Hates Us All”. Wróćmy jednak do omawianego nagrania, za które odpowiadał Jeff. Hanneman: „Kiedy zagrałem chłopakom swoje pomysły, okazało się, że brakuje jednego riffu, który połączyłby wszystko. Wówczas Kerry podsunął mi dźwięki, które świetnie tu pasowały.” Hipnotyzujący „Bloodline” utrzymany jest w stosunkowo średnio-wolnym tempie i pod względem charakteru stanowi udane nawiązanie do „South of Heaven” czy „Dead Skin Mask”. Doskonale wypada zadziorny, brudny, chropowaty wokal Toma, który potrafi też przejść w bardziej melodyjne frazy (w refrenie). Ciężar zawdzięczamy głównie miarowym, przesterowanym, miażdżącym wszystko wokół gitarom i mocnej jak zwykle perkusji Paula. To jeden z mocniejszych punktów koncertowych. Klimat „Bloodline” podtrzymuje następujący po nim na płycie...
„Deviance” („God Hates Us All”, 2001)
Ta stonowana kompozycja z przesterowanymi gitarami na tle prostej perkusji jednak nie dorównuje poprzedniej, choć broni się dzięki niezłym i emocjonalnym partiom wokalnym Arayi. Zgrabna solówka i „depnięcie” w refrenach dodają jej nieco kolorytu. Wypada jeszcze wspomnieć o dodatkowym utworze, tym bardziej że jest nim fantastyczny...
„Addict” („God Hates Us All”, 2001)
Nisko strojona gitara w pseudoballadowym wstępie skupia uwagę słuchacza. Świetnie brzmiące gitary, brudny wokal Arayi, wypluwającego poszczególne słowa sprawiają, że kompozycja w swej początkowej fazie przybiera postać ciężkiego, megatonowego walca. Gęstniejące gitary, zmiany tempa, świetne, wściekłe solo, niszczące przyładowanie perkusyjne i brudny wokal wydzierającego się, a później skandującego tekst Toma dodają niesamowitego kolorytu tej wciągającej klimatem kompozycji. Utwór ociera się lekko o psychodelię, a wściekłe przyspieszenie w końcówka zżera mózg! Bardzo mocna rzecz, szkoda, że nie trafiła na normalną wersję płyty, a tylko w postaci bonusa na japońskie wydanie.
powrót czy iluzja?„Christ Illusion” z 2006 roku jest właściwie kulminacją wszystkiego, co do tej pory było udziałem Slayera. King wyjaśnia krótko: „To konkretna mieszanka szybkiej, brutalnej muzyki i wolniejszego, ponurego grania. Jest całkiem intensywnie.” Wolnymi riffami rozjeżdża zabójczy „Skeleton Christ”. To bardzo zróżnicowana kompozycja, zawierająca zarówno ciężkie, spowolnione fragmenty, jak i szybkie. Na ostatniej jak dotąd płycie Slayera znalazły się dwa warte przedstawienia ciężkie, klimatyczne kawałki... Pierwszym jest
„Eyes Of The Insane” („Christ Illusion”, 2006)
Nowocześnie brzmiący (te niżej strojone gitary), wolniejszy, nieco senny, wyraźnie odbiega klimatem od reszty numerów z płyty. Przywodzi na myśl czasy „South of Heaven”. Nic dziwnego, wszak to kompozycja Hannemana. Tekst, autorstwa duetu: Jeff-Tom, powstał na podstawie artykułu zamieszczonego w „Texas Monthly”, opisującego przeżycia amerykańskich żołnierzy, stacjonujących obecnie w Iraku. Araya: „Skutek, jaki wywołała ta wojna na niektórych chłopcach, jest traumatyczny. Wracają do domów i starają się poradzić sobie z tym, co tam zobaczyli. A to, co tam widzieli wywołuje u nich psychiczne spustoszenie. Magazyn („Texas Monthly”) umieszcza też całe listy żołnierzy z Teksasu, którzy zginęli. Kilkanaście stron zdjęć tych dzieciaków. To niezwykle poruszające.” Do tego majestatycznego utworu nakręcono teledysk. Drugim mrocznym numerem okazuje się...
„Catatonic” („Christ Illusion”, 2006)
Wolny, brudny, monumentalny, przytłaczający, miażdżący wręcz „Catatonic” bazuje na niżej strojonych gitarach, podobnie jak chaotyczny (celowo), urozmaicony „Skeleton Christ”. „Catatonic” to wyraźny ukłon w stronę Black Sabbath. Nie pierwszy w twórczości grupy. Majestatyczny, iście sabbathowski riff, zadziorny wokal, znakomite partie basu oraz nisko strojone gitary w refrenach nadają kompozycji niesamowitego ciężaru oraz mocy. Utwór wciąga klimatem i niemalże hipnotyczną powtarzalnością. Wspaniały walec.
Wróble ćwierkają, że następna płyta Slayera być może będzie ich ostatnią... gdyby tak miało się zdarzyć, życzyłbym sobie by panowie nagrali coś w klimatach „Diabolus In Musica”, wszak niczego nikomu nie muszą już udowadniać, a ich nowocześniejsze, do tego brudne oblicze bardzo zasmakowało niżej podpisanemu... więc dlaczego nie? Podsumowując powyższe rozważania trzeba wyraźnie podkreślić, że takie numery, jak „Mandatory Suicide”, „Dead Skin Mask”, „Seasons in the Abyss”, „213”, „Bloodline”, „Catatonic” należą bez wątpienia do najlepszych z bogatego dorobku Zabójcy, zaś „Overt Enemy”, „Wicked”, „Addict” niewiele im ustępują... są po prostu mniej znane.
Cytaty pochodzą z książki „Bez litości” Jarka Szubrychta oraz magazynu Teraz Rock