Pora na małą relację
Na miejsce (przed halę) dotarliśmy po godzinie 18, w samym Wrocławiu byliśmy już o 12. Przed przyjazdem wypiło się kilka piwek, a i przed samym wejściem zafundowaliśmy sobie jeszcze po jednym, gdyż sprzedawano browarki pod parasolami przy hali. Skoro jestem już przy obiekcie, w którym odbywał się koncert, to muszę stwierdzić, że Hala Stulecia wygląda fatalnie
Do środka weszliśmy jakoś po 19. Błyskawicznie przedostaliśmy się pod scenę (nie trzeba było pilnować miejsc, ludzie przepuścili nas bez problemu - szok ! )Trafiliśmy jeszcze na końcówkę występu SBB. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem ich gry!
Wszyscy ładnie pożegnaliśmy zespół i nastąpiła przerwa. W jej trakcie puścili jakieś standardy rockowe z "taśmy" i przy nich już spontanicznie sobie poskakaliśmy. Po kilkunastu minutach na scenę weszli Deep Purple.
Całe szczęście, że znaleźliśmy się koło grupy młodszych osób, bo "leśne dziadki" nie potrafią się bawić i stali jak kołki, zresztą jak większa część publiki. Zawiodłem się ogólnie poziomem "kibicowania". Nawet na filmikach z YT widać, że bawili się tylko ludzie w dwóch, trzech rzędach pod sceną, reszta przyszła do kina
Nie oczekuję od osób w przedziale wiekowym 40-60, że będą szaleć, no ale ludzie między 25 a 30 rokiem życia powinni coś z siebie dać. Zostawię już tę kwestię i przejdę do występu.
Zaczęli od Hard Lovin' Man (setlistę znałem już wcześniej). Bardzo miło, że sięgnęli po ten utwór. Dla fanów, którzy widzieli już Purple nie raz, to pewnie miła niespodzianka i innowacja. Następnie poszło Things I Never Said. Utwór, który jest mi obojętny dosyć, więc zwyczajnie go przetrawiłem. Maybe I'm a Leo, był trzecim kawałkiem. Nie rozumiem fenomenu tego tracku, a tym bardziej kwestii, że jest on na stałe w secie. W każdym razie, publika świetnie się bawiła podczas pierwszych kilkunastu minut. Ja się nie oszczędzałem w ogóle, więc złapała mnie lekka zadyszka (mnie tylko chwilowo, ale dużą część sali już chyba na stałe. Owszem było dosyć głośno, ale ta panująca "bierność" mi się nie podobała), ale kolejnym numerem był Strange Kind of Woman, także natychmiastowo zapomniałem o "przycięciu" i dalej trza było szaleć. Chwilę oddechu złapałem na dosyć spokojnym Rapture of the Deep, by na Fireball zdzierać gardlo do granic możliwości. Później nastąpił dla mnie "martwy" okres. Przyznam, że podczas Silver Tongue, Contact Lost, Guitar Solo i When a Blind Man Cries trochę sobie dłużej odpocząłem, choć i tak byłem bardziej aktywny niż masa za mną. Na właściwe tory powróciłem przy The Well Dressed Guitar (Morse świetnie się bawił podczas tego utworu. Miał swoje "5 minut"
) i tak już zostało do końca. Almost Human był kolejnym utworem, który chłopaki zagrali. Bardzo ucieszyła mnie obecność tego zacnego numeru! Dalej poszły Lazy (wydaje mi się, że wstęp skrócili) i No One Came, którego szczerze nie cierpię, ale tutaj zniosłem go całkiem dobrze.
Don Airey również dostał sowje "5 minut" podczas sola na keyboardzie. Przyznam, że facet potrafi rozkręcić publikę, bo ta bawiła się świetnie podczas jego popisu. Końcówka występu to typowy deser, złożony z największych hitów. I tak oto dostaliśmy Perfect Strangers, podczas którego Gillan zanotował pomyłkę, co natychmiast zostało przeze mnie zauważone (czy tam zasłyszane
):D Całe jednak szczęście, że często uśpiona publika zaczęła w końcu się bawić na poziomie.
Space Truckin' - tutaj to już odleciałem. Na ten numer czekałem najbardziej. Coś niesamowitego! Zagrany z większą mocą niż na płycie, na żywo robi ogromne wrażenie. Nie mogło zabraknąć jednego z największych hitów rocka, a mianowicie Smoke on the Water. Co tutaj dużo pisać - ogień !
Po wykonaniu tego klasyku, zespół zszedł ze sceny, ale oczywiście wywołaliśmy ich i na sam koniec poleciały Hush i Black Night. Ten drugi przedłużony, tak by publika mogła się jeszcze trochę pobawić.
Zespół nagrodzony gromkimi brawami podziękował i zakończył swój występ.
Muszę przyznać, że było genialnie. Gillan w bardzo dobrej formie wokalnej, Glover i Morse uśmiechnięci od ucha do ucha, aż miło było to zobaczyć. Ogólnie, to Roger trzymał chyba najlepszy kontakt z publiką. Ian specjalnie się nie udzielał i nie wtrącał jakichś przemówień między utworami, ale może to i dobrze.
Dużym mankamentem było nagłośnienie, szczególnie wokalu, który na początku występu był słabiutko słyszalny. Później jakoś się to poprawiło, ale do ideału sporo brakowało. Nie wiem, może ludzie z tyłu słyszeli lepiej, bo ja znalazłem się w oku cyklonu.
Wszystkie moje odczucia dotyczące atmosfery itd. są oczywiście subiektywne.
Tyle o koncercie. Po występie oczywiście udaliśmy się jeszcze na piwko, a później taxi i na Benedyktyńską do mieszkania...